Najnowszy tom „Lucky Luke’a” na polskim rynku to
powrót do początków istnienia serii. Powrót do czasów, gdy pracował nad nią sam
Morris, szata graficzna nie miała jeszcze tak wykształconego charakteru, a
scenariusze nie zawierały w sobie tej słynnej z późniejszych części satyry. Wciąż
jednak, choć to nie to, co za czasów dyżuru Goscinnego nad tytułem, kawał
dobrej, ponadczasowej rozrywki wartej polecenia i poznania.
Lucky Luke podejmuje się nowego zadania. Tym razem
jest nim zostanie szeryfem w Red City, mieście, gdzie poprzedni szeryfowie
pożegnali się z życiem. Niezbyt miła perspektywa, prawda? Co gorsza już sama
podróż do miejsca jest problematyczna i pełna nieoczekiwanych kłopotów, co więc
czeka go po dotarciu do celu? W końcu Red City to siedlisko najgorszych
bandziorów, którzy nie przepuszczą stróżowi prawa. Czy zaprowadzenie porządku w
takim miejscu porządku jest w ogóle możliwe? I jak potoczy się starcie Luke’a z
mistrzem karcianym Patem Pokerem?
Chyba każda seria, nad którą pracował Goscinny,
dzieli się na okresy, których wyznacznikiem jest pewna jakość. Najlepszy zawsze
jest ten okres, gdy to on pisał scenariusze, cała reszta nie robi już takiego
wrażenia. I podobnie jest w przypadku „Lucky Luke’a”. Pierwszy okres – a z
niego właśnie pochodzi ten album – to czas, gdy serię tworzył tylko Morris. I
jest to czas niezły, ale niewykorzystujący potencjału. Potem jest era
Goscinnego, a po niej współczesna, dzielona na dwa etapy: kiedy Morris jeszcze
ilustrował scenariusze kolejnych autorów, i kiedy już na scenie pozostali
jedynie nowi twórcy (tu poziom jest różny, ale całkiem przyjemny).
Wracając jednak do najnowszego albumu, fabularnie
to z jednej strony opowieść zawierająca wszystko to, co w „Lucky Luke’u”
powinno się znaleźć. ten tom to bowiem nic innego, jak komediowy western
bawiący się gatunkowymi schematami. A jednak pozostający nieco bardziej naiwny
i prosty, niż późniejsze komiksy z serii. Humor jest mniej wysublimowany,
satyry nie ma wiele, a całość bardziej stawia na rozrywkę. Nie jest to zarzut,
ale pokazuje różnice, jakie w serii widoczne są wraz z jej ewolucją.
Graficznie też jest inaczej. Morris co prawda
ilustrował ponad siedemdziesiąt albumów z Lucky Luke’iem i nadał serii jej
własny charakter, ale to też nastąpiło z czasem. Na tym etapie kreska jest
prostsza, bardziej cartoonowa, momentami niemal disnejowska, ale nadal jest
miła dla oka. I przyjemna jest cała przygoda z tą serią. Czy to na wczesnym jej
etapie, czy w latach największej świetności, czy obecnie, zabawa zawsze jest
udana i ze swej strony niezmiennie polecam całość Waszej uwadze. Ale chyba nie
muszę tego robić, bo to klasyka i klasa sama w sobie.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz