Jeśli myśleliście, że czwarta część „Home Alone” to
najgorsza odsłona cyklu i jeden z najgorszych filmów świątecznych i familijnych
w dziejach… To mieliście rację. Nie sądziłem, że to powiem, ale najnowsza część
serii nie jest tak tragiczna, jak zapowiadał to trailer. Owszem, trudno ją
nazwać dobrym filmem, na żadną oryginalność nie macie co liczyć, ale to
najlepszy „Kevin” od czasu „Sam w domu po raz trzeci” (z którego fabuły też sporo czerpie) – może to niewiele znaczy,
jednak mogło być gorzej.
Film opowiada losy dwóch rodzin. Pierwsza z nich.
McKenzie, popadli w kłopoty finansowe i w sekrecie przed dziećmi chcą sprzedać
dom. Gdy odkrywają, że ich problemy może rozwiązać pewna laleczka, którą
posiadają, jest już za późne – zabawka znika. Decydują się więc ją odzyskać,
kradnąc ją swoim złodziejom.
I tu na scenę wkraczają Mercerowie, którzy przyjeżdżają
do krewnych, z którym razem mają wybrać się na Święta do Japonii. Pech chce, że
w ferworze przygotowań zapominają o Maxie, jednym z dzieci. Chłopak zostaje sam
w domu, ale szybko przekonuje się, że najgorsze dopiero przed nim, bo oto
państwo McKenzie na cel obrali „jego” dom, gdzie znajduje się drogocenna lalka
i nie cofną się przed niczym, byle ją zdobyć. Zaczyna się walka. Czy Max sobie
poradzi? A może pomocny okaże się pewien policjant, który przed laty znalazł
się w podobnej sytuacji?
„Home Sweet Home Alone” czy jak ktoś woli, „Nareszcie
sam w domu” to pierwsza od dziewięciu lat część kultowej serii. Nikt nie
wyobraża sobie w Polsce Świąt Bożego Narodzenia bez Kevina, a przynajmniej pierwszych
dwóch części jego przygód. Nikt też chyba nie chce wracać do dalszych części, a
w szczególności beznadziejnej czwórki. Czemu nakręcono nową część? Trudno zaleźć
inny powód, niż finansowy, ale produkcja od początku była czymś zupełnie
zbędnym i to niestety czuć. Twórcy nie mieli najmniejszego pomysłu na nową
część. Skopiowali więc scenariusz oryginału, zmieniając jedynie drobne elementy
i uwspółcześniając to i owo. Niestety, zrobili to dużo gorzej niż w oryginale. Co
nie znaczy, że film pozbawiony jest plusów.
Pierwszym z nich jest to, że odrzucono iście
slapstickową stylistykę poprzednich trzech filmów. Bandyci – a może raczej „bandyci”
– nie robią skrajnie głupich min ani nie zachowują się aż tak idiotycznie, choć
i tak trudno ich uznać za inteligentnych (sceny z graniem na dzwonkach czy wspinaniem
się na ogrodzenie są żenujące). Żarty w większości nie są tak, kolokwialnie mówiąc,
debilne, jak bywały, choć jest tu dysonans miedzy familijną stroną opowieści, a
wulgarnością, jaka się pojawia, a całość ma całkiem przyjemny świąteczny
klimat. Najlepsze w tym wszystkim pozostają jednak nawiązania. To nie remake,
jak można by sądzić, a spin-off sequel. Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że akcja
dzieje się wiele lat po poprzednich filmach o Kevinie, ale już bez Kevina za to
(uwaga, spoiler) z jego bratem Buzzem w jednej z dalszych ról. Sama realizacja,
jak na produkcję telewizyjną, też jest całkiem niezła, a całość da się obejrzeć
bez bólu.
I chociaż nowe „Home Alone” nie zmazuje do końca
niesmaku, jaki wywoływały poprzednie części, a aktorsko stoi na dość niskim
poziomie, nie jest to film zły. Powstał niepotrzebnie, taka jest prawda, jednak
można go obejrzeć w rodzinnym gronie w przedświątecznym okresie. Jednocześnie mam
nadzieję, że produkcja się nie sprzeda i nie zarobi na siebie – to powstrzymałoby
producentów przed kręceniem kolejnych części i dobijaniem „Kevina”. No chyba,
że zdecydują się na powrót prawdziwego Kevina i będą mieli na to niezły pomysł,
w co szczerze wątpię.
Wieczny malkontent
OdpowiedzUsuń