Grudzień 1991 roku był miesiącem kultowych dziś
crossoverów. To wtedy na rynku amerykańskim pojawiła się pierwsza część opowieści
„Batman kontra Predator”, o której pisałem niedawno i to wtedy również
debiutowało inne legendarne już dzieło tego typu – „Batman/Judge Dredd: Sąd nad
Gotham”. I do niego właśnie wracam teraz, dokładnie trzy dekady później i powiem,
że przez lata moje wrażenie się nie zmieniło – to prosto napisany komiks z
mocno pretekstową fabułą, ale dzięki niezapomnianym ilustracjom absolutnie wart
poznania.
W Gotham zjawia się nowe, nieznane dotąd
zagrożenie, które może przerosnąć nawet samego Batmana. Judge Death, Sędzia
Śmierć, bo o nim mowa, to piekielna istota wymierzająca własną, chorą wersję
sprawiedliwości. Gdy w wyniku starcia z Batmanem traci ciało, wraca do swego
wymiaru, a Gacek przypadkiem trafia tam za nim. Na jego drodze staje Sędzia
Dredd, obrońca Mega City I, i uznając go za wroga, zamyka w więzieniu.
Uratowany przez pomocnicę Dredda, Batman staje do walki z Deathem i Scarecrowem,
a sceną tego starcia stanie się Gotham. Czy Człowiek Nietoperz zdoła sam ocalić
swoje miasto? A może dopiero pomoc Sędziego Dredda będzie w stanie uratować
sytuację?
„Batman/Sędzia Dredd” to kolejna z pozycji z listy
10 najlepszych wydanych w Polsce „Batmanów”, którą TM-Semic zamieściło w
ostatnim numerze „Batmana&Supermana” na koniec 1998 roku, kończąc tym samym
wydawanie przygód Gacka i Superka i podsumowując swoje wydawnicze dokonania. Tytuł
ten zawędrował aż na trzecie jej miejsce, chociaż byli tacy, którzy uważali go
za najlepszego Batka, jaki gościł nad Wisłą, a jeśli popatrzycie na różne
podobne zestawienia, także zagraniczne, przekonacie się, że tam również się
pojawia. Co, patrząc na samą fabułę, może dziwić, ale jako ogół to opowieść,
którą po prostu znać trzeba.
Dlaczego? Bo tak, jak pisałem na wstępie, choć do
scenariusza mam spore zastrzeżenia, to grafika po prostu urzeka. Bo treść to
nic innego, jak komiksowy przeciętniak, gdzie dzieje się sporo, ale mało z tego
wynika. Nic tu nie zaskakuje, a całość to po prostu kolejna seria walk aż do
przewidywalnego do bólu finału, w którym dobro, jak wiadomo od pierwszej
strony, zwycięża. Po części jest to rzecz opowiedziana na poważnie, po części z
humorem, jakby scenarzysta nie mógł zdecydować się co właściwie chce zrobić,
Batman nie jest tu taki, jak w wydawanych wówczas komiksach o nim, całości
bliżej do typowych historii z Dreddem, ale wszystko to przestaje mieć
znaczenie, gdy czytacie to dzieło. Bo tak naprawdę robi się to przede wszystkim
dla ilustracji, a te to właściwie szczytowe osiągnięcie Simona Bisleya.
Bisley, który wcześniej pracował dla brytyjskiego
rynku komiksowego, („Sláine”, „Sędzia Dredd”), tym pierwszym znaczącym albumem
wkroczył triumfalnie na amerykański rynek, co zaowocowało nagrodą Eisnera dla
najlepszych rysunków i zatrudnieniem go potem przy rysowaniu „Lobo”, ale „Batman/Judge
Dredd” graficznie jest od „Lobo” lepszy. Grafiki są szczegółowe, realistyczne,
ale i zarazem cartoonowe, miejscami proste… Nastrojowe, ręcznie malowane,
budują znakomity klimat i po prostu zachwycają i urzekają. Może trochę żal jest
faktu, że w parze z nimi nie idzie taka sama jakość scenariuszowa, ale i tak
album ten warto poznać. Tym bardziej, że dla polskich czytelników był też swego
czasu najlepiej wydanym nad Wisłą komiksem, pokazującym, że historie obrazkowe
nie muszą być jedynie drukowane na tanich offsetowym papierze i zamykane w
formie zeszytów. Teraz, gdy na rynku zeszytówek niemal już nie ma, jest to
czymś oczywistym, ale wtedy, lata temu, stanowiło prawdziwy powiew świeżości,
jeśli nie luksus.
Komentarze
Prześlij komentarz