„Kimetsu na Yaiba – Miecz zabójcy demonów” to
kolejna seria, która na polskim rynku doczekała się dodatku w postaci light
noveli. I chociaż zazwyczaj unikam tego typu publikacji jak ognia, tym razem
świadomie skusiłem się na nowelkę. I chociaż nie powiem, by jej poziom był
równy poziomowi znakomitej mangi (poziom anime też to nie jest), to mogę rzec,
że jest to niezła lektura dla tych, którym mało głównej opowieści.
Akcja dzieje się po dwudziestym siódmym rozdziale z
tomiku czwartego. Tanjirou i ekipa zatrzymują się w jednej z wiosek, gdzie trwają
przygotowania do wesela. Tu nasz bohater poznaje legendę o tytułowym kwiecie
szczęścia – roślinie, która znalazcy przyniesie szczęście. Postanawia więc
wyruszyć na jego poszukiwania, by móc pomóc Nezuko, ale czy to w ogóle możliwe?
Light novele to taki specyficzny gatunek literatury
młodzieżowej, która cechuje się nie tylko ilustracjami dołączonymi do tekstu,
co w świecie Zachodnim raczej jest rzadko spotykane, chyba że mowa o
fantastyce, która nawet w dziełach dla dorosłych często nie żałuje grafik, ale
przede wszystkim bardzo uproszczonym wykonaniem. Nie ma tu literackich opisów,
nie ma rozmasowywania się w słowach, nikt nie dba też o pogłębiony rys
psychologiczny postaci. to ma być literatura rozrywkowa w najczystszej formie, dostosowana
do czytelnika oczekującego szybkiego odbioru, który lubi czytać, ale nie za
dużo.
I dokładnie to oferuje „Miecz zabójcy demonów:
Kwiat szczęścia”. Nie jest to samodzielna opowieść, chociaż można ją czytać bez
większej znajomości materii pierwowzoru – light novele, podobnie jak
współczesne seryjne thrillery, skonstruowane są tak, by czytelnik nie zgubił
sięgając po pierwszą lepszą część z brzegu. Najlepiej bawić się wiec będą ci,
którzy serie znają. Akcja dzieje się w konkretnym jej miejscu, pokazuje nam
nieznane dotąd losy postaci i dodatek powiązany ze spin-offem, którego w Polsce
nie mamy, ale jego znajomość nie jest potrzebna do dobrej zabawy. A o dziwo
zabawa jest całkiem niezła. „Kwiat szczęścia”, choć typowy, nie jest wcale
infantylną, naiwną lekturą. Nie wymaga nic od czytelnika, ale i nie zawodzi.
Jest akcja, jest humor, nastrój też jest całkiem
niezły. Najlepsze momenty to te z moimi ulubionymi postaciami – nie tylko przez
sentyment do nich, ale i ich rozbrajający charakter – a ogólnie to, co w tomie
najciekawsze, to rysunki Goutouge. Może tym razem bliżej im do szkiców, niż
tego, co widzimy w mandze, ale i tak są znakomite, mają swój urok i z miejsca
wpadają w oko. W skrócie: coś dla fanów „Miecza zabójcy demonów”. Sympatyczna w
swej prostocie rozrywka, która w przyjemny sposób dopełnia główną serię.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz