Avengers: Bez drogi do domu – Al Ewing, Mark Waid, Jim Zub, Carlo Barberi, Sean Izaakse, Paco Medina
„Avengers: Bez drogi do domu” to trochę poboczny
album z marvelowskimi Mścicielami. I zarazem rzecz nieco inna od głównej serii,
pisanej przez Jasona Aarona. Ale też całkiem udana, na dodatek epicka i
przyjemna w odbiorze. Choć rzecz to bardziej dla miłośników „Avengersów” z
Marvel Now 2.0, niż runu Aarona.
Ziemscy herosi po raz kolejny zbierają siły, by stawić
czoła nieludzkiemu złu. Tym razem ich przeciwnikami są Królowa Nocy i jej
potomstwo, istota zdolna zabijać bogów. Jak poradzą sobie z tym, co nadciąga?
Tym bardziej, że wśród nich też nie najlepiej się dzieje. Vision musi zmagać
się z własną śmiertelnością, Hulk pogodzić z mordercą, a Scarlet Witch trafia
do świata Conana, a to wcale nie koniec…
Dużo wydarzeń, dużo bohaterów i dużo akcji, tak w
skrócie podsumować można ten album. Twórcy, którzy serwowali nam przygody
„Avengers” w ramach Marvel Now 2.0 powracają, by opowiedzieć jeszcze jedną
opowieść z bohaterami. I robią to w sposób i w stylu, do jakiego przyzwyczaili
nas szczególnie w takich opowieściach, jak w „Avengers: Nie poddamy się”.
Właściwie można uznać, że niniejszy album to kontynuacja tamtej historii,
chociaż jej akcja dzieje się między 17 i 18 zeszytem runu Aarona(czyli po tomie
„Wojna wampirów”, który na rynku pojawił się w tym samym momencie).
Wracając jednak do samej treści, o mamy tu kolejne widowiskowe
mordobicie. Twórcy chcą tu pomieszać wszystkie motywy i wątki, nie tylko
zostawione przez siebie (relacje Hulka z jego mordercą), ale i dotąd niełączone,
jak dorzucenie Conana Barbarzyńcy do głównonurtowej fabuły. Bawią się tą
opowieścią, miewają dobre pomysły, momentami chcą zaserwować nam emocje czy
pogłębioną psychologię postaci – choć nie robią tego w zbyt ambitny sposób – a
ich dobra zabawa udziela się nam. Ten pokaźny album to kolejny komiksowy odpowiednik
kinowych blockbusterów. Nie ma tu być za dużo myślenia, ma za to być szybko,
widowiskowo i bez nudy i dokładnie tak właśnie jest. I to na ponad 250
stronach.
Do tego udane są same ilustracje. To typowa robota
dla komiksów środka, ale widowiskowa i nastrojowa. Prosta, czysta kreska z
cartoonowymi naleciałościami, dobrze oddana dynamika walk czy „efekty”, całkiem
niezły klimat, budowy także za sprawą udanych kolorów… Do tego mamy też solidne
wydanie, niby nic takiego, niby standard, ale i tak wart zauważenia. W efekcie
dostajemy całkiem udany komiks środka. Dobrą rozrywkę, która nie wymaga zbyt
wiele od czytelnika, ale swój urok ma.
Lubicie takie opowieści, którym bliżej do eventów,
niż regularnych numerów serii? Macie ochotę na coś udanego z Avengersami?
Śmiało możecie sięgnąć.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz