Drugi film czwartej fazy Kinowego Uniwersum Marvela
(MCU) to produkcja, która miała wszelkie prawo się nie udać. Moda na sztuki
walki przeminęła parę dekad temu i mimo kilku niezłych nowych produkcji w tym
temacie, nie przeżywa swego renesansu, origin kolejnej postaci, zamiast
kontynuacji wydarzeń z poprzedniej fazy, też mógł niejednego zawieść, a do tego
dochodzi jeszcze brak większych nawiązań do wcześniejszych filmów. A jednak
„Shang-Chi i legenda Dziesięciu Pierścieni” to kawał udanego, widowiskowego kina,
które ewentualne wady przekuwa właściwie w zalety. A starszym widzom oferuje
całkiem sporo sentymentów.
Poznajcie Shang-Chi, młodego mężczyznę, który
zostaje wmieszany w aferę związaną z legendarnymi Dziesięcioma Pierścieniami. Gdy
przeszłość daje o sobie znać, Shang-Chi musi stawić czoła zagrożeniom, na jakie
może nie być gotowy. Jak sobie poradzi?
Na początku lat 70. XX wieku pojawiła się moda na
sztuki walki. Ta zaś, na amerykański grunt zaszczepiona została m.in. w serialu
„Kung Fu” z Davidem Carradine’em. A serial ten stał się inspiracją dla wielu twórców,
od reżysera Quentina Tarantino, który hołd złożył mu „Kill Billem”, po autorów
komiksów. Do tej drugiej grupy należeli Steve Englehart i Jim Starlin, którzy zaproponowali
wydawnictwu DC komiksową adaptację „Kung Fu” właśnie. Wydawca odrzucił ich
pomysł, uważając, że moda szybko przeminie. Obaj artyści nie poddali się jednak
i zastukali do drzwi konkurencyjnego Marvela, by zaoferować oryginalną serię
opartą na sztukach walki. A Marvel się zgodził, pod warunkiem wykorzystania w
niej postaci dr. Fu Manchu, do której prawa wydawca nabył. I tak narodził się
Shang-Chi, mistrz kung-fu, który po dziś dzień powraca w kolejnych komiksach, a
niedawno zagościł na kinowym ekranie.
Film z jego udziałem zaś to naprawdę dobra
produkcja. Produkcja może i odarta z głębi, skupiona głównie na akcji i
widowiskowych walkach, połączonych z fantastyką, a jednak nic więcej nie było
tu trzeba. Kino o sztukach walki zawsze były wyrugowane intelektualnie,
stawiało jednak na ukazanie nam niezwykłej ekwilibrystyki, orientalnej kultury
i możliwości ludzkiego ciała, z jakich nie zdawaliśmy sobie sprawy. Naznaczona mistycyzmem
i tajemnicą, zdołała kupić serca ludzi i chyba nigdy z nich nie zniknęła, skoro
wciąż powstają takie produkcje – sporadycznie, ale jednak – a azjatycki komiks
największą sławę na świecie zdobywa dzięki bitewniakom właśnie. I takim
bitewniakiem jest „Shang-Chi”, któremu bliżej jest do „Dragon Balla” niż typowego
kina kung-fu, pomieszanego dodatkowo z superhero, ale udanym.
Akcja jest dobra, efekty na poziomie, a tempo
odpowiednie. Chociaż do wcielającego się w tytułowego bohatera Simu Liu
przekonany nie byłem, sprawdził się całkiem nieźle. Film ogląda się naprawdę dobrze,
nie ma tu miejsca na nudę, zdarzają się za to sceny emocjonalne czy nastrojowe,
a całość spodobać się może nie tylko fanom, którzy znajdą tu odniesienia do
poprzednich produkcji MCU, ale i nowym odbiorcom. Do tego na ekranie rządzą też
sentymenty. Sentymenty nie tylko związane z kinem kung-fu, ale i wczesnymi
produkcjami Kinowego Uniwersum Marvela. Wnikać w nie nie będę, ale jeśli należycie
do którejś z tych grup, będziecie zadowoleni.
Słowem podsumowania: warto. Shang-Chi może i nie wydawał się najlepszym
kandydatem na solowy film, kiedy tylu bardziej znanych i lubianych bohaterów
nadal nie otrzymało swoich produkcji ani nawet gościnnie nie zawitało na
ekranie, ale pokazał, że warto było poświęcić mu pieniądze i czas. I warto go
obejrzeć, czy to po raz pierwszy, czy odświeżając sobie wrażenia.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz