Odkąd zobaczyłem pierwsze zapowiedzi nowych
„Pogromców duchów”, a potem i pierwszy zwiastun, wiedziałem, że ten film będzie
porażką. Jakże dobrze było się jednak
mylić. Jako wielki fan serii musiałem w końcu po niego sięgnąć i chociaż
podchodziłem do produkcji pełen obaw, bawiłem się naprawdę znakomicie, a im
bliżej finału, tym więcej emocji wywoływała cała produkcja. I chociaż nadal
daleko jej do klasyki z lat 80., dzieło Jasona Reitmana, syna reżysera
oryginału, naprawdę warto jest poznać.
Samotna matka, Callie, wraz z dziećmi, przenosi się
do farmy odziedziczonej po zmarłym ojcu, jednym z pogromców duchów. Dzieciaki wkrótce
zaczynają odkrywać tajemnice tego miejsca i sekrety dziadka. Ale dlaczego
porzucił ekipę i zabrał cały sprzęt? Co takiego się tu dzieje? I dokąd to
wszystko doprowadzi?
Siłą tego filmu nie jest ani scenariusz, ani tym
bardziej oryginalność. Właściwie mamy tu do czynienia z produkcją, która w
dużej mierze opiera się na kopiowaniu sprawdzonych motywów i graniu na
sentymentach widzów. Ale nie zmienia to faktu, że całość ogląda się znakomicie,
a to przede wszystkim nostalgicznemu tonowi całości, który niejednemu fanowi
wyciśnie z oka łezkę sentymentu. Nie chcę tu wnikać w detale, bo lepiej by
elementy te fani odkryli sami, ale warto by to zrobili, bo film udał się
twórcom.
Bardziej jednak niż kontynuacja, jest to spin-off.
Nowe pokolenie bohaterów, którzy wyglądem i zachowaniem przypominają dawną
ekipę (jedynie Finn Wolfhard, który miał być tutejszym Venkmanem nie za bardzo
sprawdził się w tej roli), całkiem dobrze zagrane przez dość świeże twarze,
mierzy się z tym, z czym zmierzyć musieli się ich poprzednicy. Ale tym razem na
większą skalę. Czyli tak, jak w sequelu czy reboocie być powinno. Film, mimo nieszczególnie
wielkiego budżetu, pozostaje widowiskowy, ważniejsze jednak jest to, że udało
się stworzyć z niego nastrojowe kino. Dobre zdjęcia, sceny przypominające o
czasach kina nowej przygody czy efekty, w których zamiast na komputer, twórcy
postawili na tradycyjne rozwiązania, sprawiają, że na nowych „Pogromców duchów”
patrzy się bardzo przyjemnie.
Przy okazji potrafią wciągnąć, zaciekawić i co
ważniejsze usatysfakcjonować jako rozrywka. Rozrywka niewymagająca, ale to
nigdy nie była ambitna seria. Pierwszy i najlepszy film z cyklu był czystą
zabawą ekipy, pełną realizatorskich wpadek, ale na tyle ujmującą, że udzielała
się widzom i zachwycała ich. I to samo jest w tym przypadku. Twórcy bawią się, ożywiają
na ekranie trochę dawnej magii. Owszem, film nadal ma współczesny look i to
momentami jego największy minus, niemniej broni się o niebo lepiej od kobiecej
wersji „Ghostbusters”.
W skrócie, fani dostali to, na co zasłużyli. A „Pogromcy
duchów: Dziedzictwo” to przyjemny powrót do przeszłości i na pewno jedna z najlepszych
reaktywacji kultowych serii, jaka się zdarzyła. Oby brew planom nie powstały
kolejne filmy, bo szkoda byłoby zmarnować tak dobre wrażenie, jaki zostawił po
sobie ten film.
Komentarze
Prześlij komentarz