Naruto #1-73 – Masashi Kishimoto

NARUTO I SPÓŁKA

 

Kiedy nad Wisłą przestał pojawiać się „Dragon Ball” – i w wersji mangowej, i anime – długo szukałem aż w końcu znalazłem – „Naruto”. I przez lata cieszyłem się nią, pochłaniając kolejne tomy, aż do stycznia 2012, kiedy to kupiłem 52 część serii i… kolejne przestały pojawiać się w punktach prasowych mojej mieściny. Zamiast zamawiać kolejne tomiki, zdecydowałem się odpuścić sobie serię – i tak miałem na głowie sporo czytelniczych wydatków – i lata trwały, zanim obejrzałem najpierw filmy kinowe, a potem poznałem resztę porzuconej przeze mnie opowieści, za sprawą serii anime. Ale i tak wciąż ciągnęło mnie by jednak poznać wersję Kishimoto i w końcu, w styczniu 2022 roku, równo dziesięć lat po kupnie ostatniego tomiku, spiąłem się, uzupełniłem kolekcję o 21 brakujących części, zasiadłem do ponownego przeczytania całej, liczącej siedemdziesiąt trzy tomy serii i… Właśnie, jak „Naruto” wypadł po latach? I jak się bawiłem?

 

Zanim odpowiem na te pytania, kilka słów o fabule, by sprawiedliwości stało się zadość. A zatem, Naruto Uzumaki to dzieciak, który marzy by zostać shinobi (ninja), a potem Hokage (przywódcą wioski), ale póki co niezbyt sobie radzi, ciągle się wygłupia, a co gorsza wszyscy go unikają. Wszystko przez sekret, jaki kryje. Przed laty wioskę zaatakował lisi demon, by ją ocalić, zapieczętowano go w Naruto właśnie, a chłopca zepchnięto na margines. Ale on się nie poddaje, pnie się powoli po szczeblach drabiny swoich marzeń i stara się pokazać, na co go stać. A okazji do tego będzie miał wiele. Tym bardziej, że w końcu czeka na niego wielka wojna, jaka ogarnie kraj…

 

Wracając do pytań, które zadałem na początku, odpowiedź jest chyba jasna: skoro pochłonąłem te 73 tomy (a potem wróciłem jeszcze do trzech filmów, które współtworzył Kishimoto), nie mogło być źle. I nie było. Lata minęły, przeczytałem setki tomików najróżniejszych mang i kolejne setki zeszytów i albumów komiksowych (nie przesadzam), a „Naruto” wciąż mnie bawił tak, jak przed laty, a moje wrażenia i odczucia nie uległy większej zmianie. Owszem, dostrzegłem teraz więcej błędów i wpadek, ale nie na tyle, by burzyły mi odbiór całości.

 


A zatem, „Naruto” to wciąż godny następca „Dragon Balla”, który zresztą pełnymi garściami z niego czerpie. Ale w odróżnieniu od „DB” mniej tu humoru, a więcej emocji i wzruszeń. W sadze Toriyamy nigdy nie było czuć, że bohaterowie naprawdę umierają, tym bardziej, że zza grobu wracali co i rusz. Tu jest inaczej. W „Naruto” co chwila ktoś ginie, wiele ważnych postaci odchodzi z tego świata, a Kishimoto potrafi te momenty okrasić solidnym ładunkiem emocjonalnym. Poza tym nie stroni też od brutalności, a wręcz bawi się nią. Już w drugim tomiku mamy takie atrakcje, jak zabijanie ukrzyżowanego człowieka, któremu wcześniej odcięto ręce i tak sobie wisi z krwawiącymi kikutami, a to tylko przedsmak tego, co na nasz czeka. Tym bardziej, ze autor świetnie rysuje krew i urazy. Poza tym świetna jest akcja, tempo, pomysły… Owszem, sporo tu naiwności, ale mimo to wszystko się to broni, łącznie z prosto, acz nieźle nakreślonymi postaciami, wśród których najciekawiej wypadają ci źli, którzy tacy źli wcale nie są, choć potrafią być upiorni. A ta upiorność to też sporty plus serii.

 


Minusy? Na pewno sporo naciąganych wątków, elementy kopiowane z innych mang, jak „Dragon Ball” właśnie czy pewne przesadne rozciągnięcie akcji. Pierwsza część serii, zanim bohaterowie dorastają, jest najlepsza, a robiące wrażenie wątki, jak ten z Zabuzą i Haku z czwartego tomu (mój ulubiony zresztą), mimo prób powielania, już tak udane nie są. Mimo to seria do końca trzyma przyzwoity poziom, dostarcza dobrej rozrywki – nieźle przy tym narysowanej, choć widać, że Kishimoto szedł cały czas po jak najmniejszej linii oporu – i warta jest poznania. Bawi, śmieszy, wzrusza, wciąga, czasem serwuje nam trochę erotyki, czasem romantyzmu. I nie nudzi ani przez moment. Jeśli więc nie znacie, a szukacie dobrego shounena, możecie sięgnąć w ciemno. Polskie wydanie nie jest idealne, jak na JPF z tamtych lat przystało, korekta praktycznie nie istnieje, błędów jest sporo, a kolorowych stron niestety nie uświadczycie, ale jest – i wbrew pozorom nie jest wcale złe.

Komentarze