Chociaż nie jestem fanem Bonda i od dziecka kolejne
odsłony serii częściej mnie nużyły, niż bawiły, mimo wszystko obejrzałem każdą
z nich, czasem nawet nie raz, i wszystkie posiadam w swojej domowej filmotece. Jak
więc mógłbym nie obejrzeć najnowszej części? Tym bardziej, że akurat Bondy z
Craigiem lubię najbardziej. I co? I muszę przyznać, że bawiłem się całkiem dobrze,
a ponad dwu i pół godzinny seans mnie nie znużył.
James Bond przechodzi na emeryturę! Jak się jednak
można domyślić, spokojem nie będzie cieszył się zbyt długo. Uprowadzony został naukowiec,
a Bond na prośbę przyjaciela rusza na misję, której celem jest uratowanie
porwanego. Ale James nie ma jeszcze pojęcia z czym właściwie przyjdzie mu się
zmierzyć i jak potężnemu wrogowi stawi teraz czoła…
Poprzedni bondowski film, „Spectre”, miał byś
ostatnią częścią serii, w której zagrał Daniel Craig, na szczęście zmienił
zdanie i znów mogliśmy zobaczyć na ekranie jego bardziej ponurą od poprzednich interpretację
agenta 007. Dla mnie najlepszym Bondem co prawda na zawsze pozostanie Sean
Connery, ale Craiga stawiam na równi z innym legendarnym odtwórcą tej roli,
Rogerem Moorem, a filmy z nim cenie za widowiskowość i dobrą akcję. I dokładnie
to dostałem także tym razem.
Jakie jest to kino? Fabularnie, jak wszystkie
poprzednie. Bond mierzy się z kolejnym potężnym wrogiem, a zanim dojdzie do
ostatecznej konfrontacji, czeka nas mnóstwo pościgów, strzelanin i tym
podobnych atrakcji. Poziomem film zbliżony jest do „Spectre” czy „Quantum of
Solace”, czyli nie zawodzi, chociaż nadal to nie to, co „Casino Royale” czy „Skyfall”
– moi ulubieńcy z całej serii. Tak czy inaczej jednak, w swoim gatunku to rzecz
naprawdę udana.
Podstawą wszystkich „Bondów” była, jest i będzie
akcja. Tempo ma być szybkie, niczym pojazdy, jakimi ścigają się bohaterowie,
zagrożenie wielkie jak budżet produkcji (który tym razem szacuje się nawet na
ponad 300 milionów dolarów i to na ekranie widać), a fajerwerki olśniewające,
niczym bondowskie kobiety. Widz nie ma co szukać tu realizmu, humoru, z którego
seria niegdyś słynęła, jest tu niewiele, ale nie potrzeba tego wszystkiego, by
dobrze się bawić. Jest tu bowiem na co popatrzeć, jest w co się wciągnąć i co odkrywać. I jest też sporo obyczajowości, jak na tą serię.
Realizatorsko film jest naprawdę znakomity, chociaż
wziął się za niego reżyser bez szczególnie dużego dorobku, Cary Joji Fukunaga. Owszem,
można by sarkać, że na ekranie przydałoby się mniej dosłowności, ale to przecież
Bond, czego więc tu oczekiwać. Film ma być niewymagającą i niezobowiązującą
rozrywką, dobrze zagraną (wracają tu nie tylko znani nam już z poprzednich części
aktorzy, ale też i do ekipy dołącza kilka wartych uwagi nazwisk, ze znakomitym,
jak zawsze Ramim Malekiem na czele) i przyjemną w odbiorze. I dokładnie tym
jest. Fani serii będą więc zadowoleni. I przy okazji to godne pożegnanie z craigowskim Bondem.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz