Ja wiem, że „Darling in the FranXX” to seria, w
której szukać oryginalności, to jak próbować znaleźć igłę w setkach stogów
siana. I wiem też doskonale, że ci, którzy sięgają po ten tytuł robią to przede
wszystkim dla boingboingujących atrybutów kobiecego ciała i erotycznych,
wyuzdanych póz przybieranych przez seksowne dziewoje. Ale wracam do tej serii,
bo jako miłośnik „Neon Genesis Evangelion” po prostu nie mogę przejść obojętnie
wobec tytułu, który tak jawnie kopiuje najróżniejsze jego elementy, że aż budzi
we mnie pewne sentymenty.
Walka trwa! Uczucia nie ustają! A Zero-Two jest
zagrożona przez Księżniczkę Kyoryu!
„Neon Genesis Evangelion” był serią mocno nasyconą
erotyką. Obcisłe albo skąpe kostiumy, dużo nagości, wszędobylska waginalna
symbolika rodem z analizy snów Freuda, erotyczne wypadki, mnóstwo eksperymentów
z nagą Ayanami… Długo można by wymieniać. Shinji przewracał się na gołą
Ayanami, Asuka udawała przed nim, że się rozbiera tudzież chłopak masturbował
się na widok jej piersi, kiedy leżała w katatonii, Mari lądowała na Shinjim
piersiami trafiając w jego twarz, a nawet metafizyczny finał rozpisany został
na nagie przecież postacie. A jednak było w tym coś o wiele więcej, niż tylko
nagość. Może i twórcy dali upust swoim młodzieńczym fantazjom, jednocześnie
nasycili je przesłaniem, głębią, niepodrabialnym klimatem i pełnymi symboliki,
przesłania czy zwyczajnie frapujących pytań sekwencjami. A w „Darling in the
FranXX”? Cóż, została właśnie ta erotyka, akcja mecha i… czasem kilka znajomych
scen.
I to właśnie dla tych znajomych scen wracam do
cyklu. Mecha nie robią tu takiego wrażenia, jak w „NGE”, gdzie miały w sobie
zarówno coś humanoidalnego, nieludzkiego, jak i typowo mechowego. Bohaterowie
nakreśleni są prosto i bez skupienia się na ich psychice, a treść serii
ograniczona jest do ciągłych walk, przetykanych nielicznymi scenami bardziej
życiowymi. Z tym, że te sceny najczęściej służą przede wszystkim pokazaniu
nieco innej erotyki – takiej zwyczajnej. Bo walki też są jej pełne, z tym, że
tu bohaterki, na których rwie się ubranie, często cierpią, jakby dla satysfakcji
czytelników o sadomasochistycznych preferencjach.
Ale nie ma w tym nudy, akcja jest konkretna, nawet
jeśli naiwna, czyta się to całkiem przyjemnie, chociaż, jak wiadomo,
bezrefleksyjnie, a najlepsze pozostają w tym sceny żywce, kopiowane z
„Evangeliona”, jak i szata graficzna. Bo rysunki tu są świetne – swoją droga
twórcy „NGE” zatrudnili twórców „Darlifry” przy najnowszej animacji – mają swój
nastrój i oddają dobrze wszystko to, co oddawać powinny: erotykę, urodę, mrok,
dynamikę walk, a nawet krwawsze sceny.
I dla miłośników akcji i erotyki skierowana jest ta
seria. Coś dla wyłączenia myślenia i popatrzenia na… to i owo. Szybka i
przyjemna w odbiorze.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz