Kilka lat temu wydawnictwo Zysk zaczęło wznawiać
powieści mistrza satyrycznej literatury, Kurta Vonneguta. Teraz dotarło do
momentu, kiedy do wydania została już tylko jedna książka mistrza, „Trzęsienie
czasu”. Zanim to jednak nastąpi, w nasze ręce trafia reedycja „Hokus-pokus”,
kolejnego wielkiego dzieła amerykańskiego giganta literatury. I znów możemy
pośmiać się, powstydzić własnego śmiechu i dać porwać się emocjom oraz zadumie
nad tym wszystkim.
Eugene Debs Hartke przeżył wojnę w Wietnamie, nie
przeżył za to kariery muzyka jazzowego, na jaką miał ochotę, a kiedy wrócił do
kraju nawet jako nauczyciel nie zagrzał zbyt długo miejsca. Ostatecznie skończył,
jako wychowawca w więzieniu i…
Właśnie, w tym miejscu także mu się nie wiedzie. Bo
kiedy wybucha bunt więźniów i dochodzi do ucieczki, Eugene znów trafia w sam
środek kłopotów. Obwiniony o pomoc osadzonym, sam zostaje skazany i… Właśnie,
czy jego zła passa kiedykolwiek się skończy? I czy spisywanie własnych
wspomnień stanie się dla niego jedynym ratunkiem?
Każda powieść Kurta Vonneguta, bez wyjątku, jest
szalona i dzika, nieokiełznana w swojej treści. Ta, jako jedna z nielicznych,
jest jeszcze w pewnym sensie szalona także pod względem wykonania, bo dostajemy
tutaj dzieło złożone z tekstu dzielonego według… wielkości kartek, na jakich
skrawkach pisał bohater „Hokus-pokus”. Czasem taka kartka to więcej niż strona,
czasem to tylko króciutkie zdanie. Za każdym razem jednak ma to sens także
jeśli chodzi o wydźwięk, ale i taki właśnie podział, ale to już musicie odkryć
sami.
Wracając do powieści to tradycyjnie jest to satyra
zarówno na wojnę, z tym, że jak zawsze jest to satyra antywojenna (bohater nie
przypadkiem nazywa się po pochodzących z rodzinnych stron autora politykach Eugene’ie
V. Debsie i Vance’ie Hartke), ale i społeczna. Kurt z wdziękiem i przerażającą
trafnością komentuje swoje czasy i zastaną rzeczywistość, jednak jak każdy dobry
satyryk, robi to w sposób absolutnie uniwersalny i aktualny po dziś dzień. I robi
tym wrażenie. Do tego jego powieść momentami przypomina „Miłość i śmierć” Woody’ego
Allena, choć pewnie nie każdy tak ją będzie widziała.
Każdy za to bezapelacyjnie dostrzeże wielkość
całości, siłę przesłania i prawdy i znakomite wykonanie. Bo może i Vonnegut
pisze prosto, ale jakże skutecznie, celnie wręcz. Jego satyra bywa i łagodna, i
ostra, zawsze pozostaje w punkt trafiona, tak jak nieskomplikowane zdania,
jakie serwuje nam na papierze. Nie są one jednak infantylne w swej prostocie, a
stanowią kwintesencję tego, co trzeba było w danym miejscu powiedzieć – autor wyrzucił
po prostu wszystko to, co było zbędne. I taka też jest jego powieść, oparta na
tym, co znane, ale pozbawiona wszystkiego, co byłoby w niej zbędne. Za to w punkt
trafiona, zachwyca. I to najlepsze podsumowanie całości.
Dziękuję wydawnictwu Zysk i s-ka
za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz