Shoujo albo się kocha, albo nie. Jak wszystkie
gatunki, typy i cokolwiek przyjedzie Wam do głowy. Ale jeśli shoujo kochacie,
„Kocha… nie kocha…” po prostu nie kochać się nie da, bo ta manga to
kwintesencja szojkowych tematów, emocji i delikatności.
Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie? Odwieczne
pytanie gnębi Rio, który zbliża się do Yuny, ale nie wie jeszcze czy ją kocha,
czy może jedynie takie odnosi wrażenie. Ale wtedy na scenie pojawia się
konkurencja i… Czy to cokolwiek zmieni? Jakby tego było mało nadchodzi czas
letniego festiwalu, a wtedy dochodzi do nieoczekiwanego wydarzenia…
„Kocha… nie kocha…”, chociaż oryginalnością nie
grzeszy, nadrabia to wyciśnięciem wszystkiego, co najlepsze z shoujo.
Kwintesencję na nowo obleczoną w szaty, które już znamy. Bo w tej mandze znane
jest nam wszystko, z tym, że właśnie czegoś takiego chcemy. Bo nie sięgamy po
szojkę w nadziei, że dostaniemy tam walkę i epickie sceny. Od lektury wymagamy
lekkości, czułości, emocji i miłosnych zawirowań, mącących w życiu bohaterów,
których typy są nam dobrze znane i lubiane. A przede wszystkim chcemy, by każdy
z tych elementów był dobrze wykonany. I w tym wypadku jest.
Jak na opowieść o miłości przystało, życie
uczuciowe bohaterów plącze się mocno już od pierwszego tomu i z każdą kolejną
częścią jest tylko bardziej pokręcone. Ktoś kogoś kocha, ale ten kocha kogoś
innego, chociaż jednocześnie daje nadzieje, ktoś inny jest kochany przez kogoś, przez kogo
by nie chciał. Ktoś się przyjaźni, ktoś o przyjaźń się boi. A w środku tego
wszystkiego jest jeszcze szkolne i domowe życie, ściśnięte emocjami, jak w
imadle. A te imadło ściska też coś w nas. No bo każdy z nas kochał, może pewne wyjątki są, ale można śmiało założyć, że jakieś uczucia z kimś nas łączyły. I
nie sposób akcji takiej, jak ta, jak żywcem wyrwana z codzienności młodzieżowej
miłości, jakiej sami doświadczaliśmy, gdzieś na styku nadziei i odrzucenia.
A jeśli chodzi o szatę graficzną, to jak pisałem
przy okazji omawiania poprzednich tomów, a nic w tej materii się nie zmieniło,
„Kocha… nie kocha…” to przyjemnie zilustrowana opowieść. Króluje tutaj prostota
i lekkość, grafiki pozbawione nadmiaru czerni i oszczędne estetycznie mają w sobie jednak
urok, a odsunięcie dopracowywania teł na drugi plan pozwala skoncentrować się
na postaciach i ich emocjach – czyli na tym, co najważniejsze.
Efekt finalny jest bardzo przyjemny dla oka, ale
jeszcze przyjemniejszy w odbiorze. Emocjonalnie nasycona, zapada w pamięć, w
sercu zostaje i satysfakcjonuje. Wcale nie tylko płeć piękną, do której jest
kierowana całość.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz