Łasuch: Powrót – Jeff Lemire

TRZY WIEKI PÓŹNIEJ

 

Klasyczny „Łasuch”, w Polsce wydany w trzech opasłych zbiorczych tomach, był wyśmienitym komiksem. Jednym z najlepszych w dorobku Jeffa Lemire’a, pełnym, kompletnym, zamkniętym i niewymagającym kontynuacji, bo co tu jeszcze można dodać? Powrót do serii mógł więc być błędem, którego lepiej byłoby unikać, tym bardziej, że całość sprawiała poniekąd wrażenie stworzonej z konieczności niż faktycznej potrzeby. A jednak wyszło znakomicie.

 

Minęło trzysta lat i proszę. Znów chłopiec-jelonek żyje w chatce w lesie. Znów nie wolno przekraczać mu pewnych granic terytorialnych. I znów nic nie jest tym, czym się wydaje. Coś się zmieniło, świat jest obcy, przebłyski tego, co było kiedyś mają w sobie posmak koszmaru, ale jedno pozostało niezmienne – nasz bohater nadal jest wybrańcem. I znów będzie musiał stawić czoła temu, co nadciąga, bo od niego zależeć będą losy całej ludzkości…

 

Oryginalna seria „Łasuch” ukazywała się w latach 2009-2013 i zamknęła na czterdziestu zeszytach. Lemire, zainspirowany postapokaliptycznym komiksem „Punisher: The End” Gartha Ennisa, opowiadaniem „Chłopiec i jego pies” Harlana Ellisona i „Scoutem” Timothy’ego Trumana, stworzył rzecz, która nie tylko kojarzyła się z „Drogą” Cormaca McCarthy'ego i „Żywymi trupami”, ale przede wszystkim trzymała wysoki poziom, często równy a nawet przebijający część z tych tytułów. Autor wrócił do tego świata potem jeszcze raz, w 2015 roku, ośmiostronicową historyjką „Sweet Tooth: Black” stworzoną na potrzeby antologii „Vertigo Quarterly CMYK” #4 i zdawało się, że projekt nie będzie już rozgrzebywany.

 

I wtedy zapowiedziano powstanie serialu na podstawie „Łasucha”. A kiedy jego premiera była już coraz bliżej, Lemire zaskoczył fanów zapowiedzią ciągu dalszego komiksu. Trudno było nie odnieść wrażenia, że jest to decyzja – czy jego, czy wydawcy – podyktowana chęcią zarobienia na popularności marki. Jednocześnie trudno było też nie mieć oczekiwań, że Lemire, świetny twórca przecież, także w tym wypadku nie zawiedzie. I nie zawiódł. Gdyby to był film, nazwalibyśmy go rebootem. Nie do końca remake’iem, choć opiera się na tych samych motywach, ale i nie do końca sequelem, bo mimo odniesień, można ten tom czytać niezależnie. Warto jednak odkrywać go jako część większej całości i całość tą dobrze znać.

 


Jaka to jest opowieść? Fabularnie to miks postapo, science fiction z nutą baśniowej fantasy, przygodowej opowieści z przesłaniem, podlanej odrobiną religii, opowieści inicjacyjnej i wielu, wielu więcej. Akcja nie pędzi tu na złamanie karku, bo nie musi, nie jest też widowiskowa, nie atakuje naszych zmysłów fajerwerkami, ale wcale ich nie wymaga. Wszystko tu jest niespieszne, bardziej skupione na bohaterach i świecie, świecie bardzo retrofuturystycznym w swym wyglądzie i konstrukcji i na powtarzaniu wątków. Bo Lemire w swojej twórczości słynie z wciąż tych samych elementów fabularnych, w tu znalazł dobry sposób, by wszystkie je odświeżyć raz jeszcze.

 


Dlatego jakościowo jest to rzecz zachwycająca, pełna siły wyrazu i emocji. I przy okazji naprawdę znakomicie zilustrowana. Styl autora jest co prawda uproszczony i czasem niechlujny, ale ile w nim tkwi pasji. I jaki świetny nastrój udaje mu się zbudować tylko za pomocą perspektywy, cieni i oszczędnych barw. Dla mnie super. Świetny powrót do legendarnej już, choć przecież wciąż dość świeżej, serii i równie świetne dzieło po prostu znakomitego artysty. Byłem do tego projektu sceptycznie nastawiony, wahałem się i chociaż w pewnym sensie to potworka z rozrywki, jest to powtórka bardzo, bardzo udana. Dobrze, że powstała.


Recenzja ukazała się także na portalu Sztukater.

Komentarze