I nadszedł czas pożegnania kolejnej mangi. Ledwie
co opuścił nas „Chainsawman”, a tu już pora pomachać na do widzenia „Darling in
the FranXX”. Nie mówię, że będzie mi jej jakoś szczególnie brak, bo wielkie
dzieło to to nie było, ale przez nawiązania do „Evangeliona”, chętnie wracałem
do bohaterów i świata. I chociaż to tylko erotyka i walki, ostatni tomik trzyma
poziom i zapewnia wszystko to, czego chcieliby fani serii.
Zero Two toczy samotny ostateczny bój z księżniczką
Kyoryu. Tymczasem Hiro odzyskuje pamięć. Jak zakończy się walka?
Wszystko to pisałem nie raz i nie dwa, ale skoro to
podsumowanie serii, a ostatni tomik nie przynosi żadnych zmian, trzymając się
swojej konwencji i schematów, powtórzę po raz kolejnych. „Darling in the FranXX”
to seria, która nawet nie próbuje udawać, że wszystko, co ma do zaoferowania,
nie pochodzi z „Neon Genesis Evangelion”. Tego nie dałoby się ukryć, więc twórcy
postanowili się tym nie przejmować i czerpać pełnymi garściami. Z tym, że
wzięli z „NGE” jedynie to, co najbardziej powierzchowne, czyli mecha, pewne
cechy ich wyglądu, niektóre aspekty techniczne i drobiazgi z samej kreacji
postaci. To i tak miał być tylko pretekst do pokazania erotyki, więc nie
musieli robić nic więcej.
Oczywiście, jak niegdyś wspominałem, w „Darlifrze”
(choć ja bym to nazwał raczej „Franxxelionem”) seksu jako takiego nie uświadczycie,
ale to w niczym nie przeszkadza. Bohaterki, kiedy nie są nagie, noszą stroje
tak obcisłe, jakby nagie właściwie nadal były. Do tego koniecznie, obowiązkowo,
kiedy tylko mogą (i kiedy nie mogą często też) przybierają wyzywające pozy,
kierując swoje biusty i pośladki w kierunku wzroku (twarzy?) czytającego. A
kiedy są nagie, ich imponujące do przesady atrybuty fizyczne podskakują,
sterczą, przecząc prawom fizyki, ociekają wodą etc. Mało? No to są tu jeszcze
sceny łączenia się z wielkimi robotami, kiedy to bohaterka jęczy, pręży się,
wygina i wydaje z siebie odgłosy czy teksty niczym z filmów XXX, co uzupełniają
jeszcze miny, zaczerwienione twarze i tym podobne, znane każdemu zabiegi, też
kojarzą się tylko z jednym.
Liczycie przy tym na akcję, trochę tajemnic, walki,
mecha, sceny nienajgorszego klimatu? To też znajdziecie. Te najlepsze są kopią
„Evnageliona”, ale są. I, prawda, służą tylko ukazaniu kolejnych scen erotycznych,
ale taka już jest ta seria. A raczej była, bo to już koniec. Koniec całkiem
udany, niewymagający myślenia czy zaangażowania. Nieźle narysowany, jak
wszystko tutaj, chociaż gdyby poprawić design mecha i dopracować go i wrogów
tak, jak erotykę, mogłoby być dużo lepiej. Ale kto szuka takiej evangelionowej
rozrywki z dużą dozą golizny, by mieć coś w takim klimacie, ale bez ciężaru i
filozofii, znajdzie tu coś dla siebie.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz