Co tu dużo mówić, Sam Raimi po raz kolejny stworzył
świetny film. Film potwierdzający raz jeszcze, że Kinowe Uniwersum Marvela mimo
niemal trzydziestu filmów i kilkunastu seriali wciąż ma się bardzo dobrze. Poza
tym to też wreszcie pójście w nieco dojrzalszą stronę, oferujące zarówno dobrą
fantastykę, jak i całkiem sporą dawkę horroru oraz autoparodii.
Doktor Strange ma sen, w którym pojawia się
nastolatka America. Kiedy spotyka ją w rzeczywistości, szybko wplątuje się w
międzywymiarową aferę, bo dziewczyna potrafi przeskakiwać między światami
multiwersum. A tym zagraża zarówno oszalała Scarlet Witch, która za wszelką
cenę chce znów być matką, jak i… sam Strange!
O ile w swojej trylogii poświęconej Spider-Manowi,
Sam Raimi nie mógł pokazać się od typowej dla siebie strony twórcy komediowych
horrorów, o tyle już w przypadku produkcji „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu”
mógł w końcu poszaleć i zrobić film naprawdę w swoim stylu. Strange jako
zombie? Black Bolt umierający, bo własnym krzykiem wysadza sobie głowę od
środka (no mniej więcej)? Kapitan Ameryka przecięta na pół? Nie wszystko to
jest pokazane w detalach, wiele rzeczy rozgrywa się poza kadrem, ale i tak
Raimi zrobił najmroczniejszy i najbardziej brutalny z filmów MCU. A jednocześnie
idealnie wpasowujący się w charakter dotychczasowych produkcji.
Co ważniejsze jednak to, obok „Spider-Mana: Bez
drogi do domu”, najlepsza produkcja czwartej fazy. I pierwsza tak mocno
związana z serialami Marvela. Bo o ile „Czarna Wdowa” zostawiła nas z wątkami,
które potem serialowo rozwijane były w „Hawkeye’u”, o tyle „Doktor Strange”
kontynuuje przede wszystkim to, co widzieliśmy w „WandaVision”, a jednocześnie
mocno czerpie np. z „What if…”, ociera się o „Inhumans” i wprowadza do MCU
postacie, które dotąd pozostawały poza tym uniwersum. Może to sprawiać wrażenie
filmu skrojonego stricte pod fanów, bo już nie wystarczy tu znajomość poprzednich
odsłon Kinowego Uniwersum Marvela, ale i seriali (dobrze, że Disney+ trafiło do
Polski, bo umożliwia nam ich poznanie), a także innych filmów. Ale można się w
tym wszystkim odnaleźć, połapać, a co więcej takie podejście sprawia, że MCU jeszcze
bardziej zbliża się do komiksów, które przecież też wzajemnie się uzupełniają i
przenikają, aż nie sposób znać wszystkiego, co się dzieje, ale nadal czytelnik
dobrze się bawi.
Co ważniejsze, Raimi odnosi się tu też do swojej twórczości,
czego najdosadniejszym przykładem jest scena, gdzie grany przez Bruce’a
Campbella epizodyczny bohater zostaje pobity przez własną rękę. Kto nie rozumie
o co chodzi, niech obejrzy „Martwe zło”. Na pewno nie pożałuje. A podobnych
elementów jest tu więcej, co zdecydowanie trafi też do miłośników horrorów. Bo horrorowi,
takiemu połączonemu z fantasy, sf i szaloną akcją, jest temu „Strange’owi”
najbliżej.
Wizualnie film też jest udany. Owszem, efekty
specjalne jakoś nie robią wielkiego wrażenia, ale nadal rzecz jest przyjemna
dla oka. I dobrze zagrana. Olsen pokazała się tu od najlepszej strony, Xochitl
Gomez co prawda mi osobiście nie pasuje na Americę, ale o dziwo i tak nieźle sprawdza
się w swojej roli, a Cumberbatch znów udowadnia, że Marvel nie mógł wybrać
lepszego aktora na Doktora Strange’a. W skrócie, ekipa i sam Raimi wywiązali
się z powierzonego im zadania naprawdę dobrze. Nie jest to najlepszy film MCU,
ale to i tak kawał świetnego kina, trochę oldschoolowego i wykraczającego daleko
poza ramy Marvela, dzięki czemu może trafić do widzów superhero unikających i
kto wie, może wciągnąć ich w ten świat?
Komentarze
Prześlij komentarz