Najnowszy tom „Lucky Luke’a” na polskim rynku to
jednocześnie rzecz z najnowszego etapu wydawania serii, czyli już bez udziału
żadnego z pierwotnych twórców. Nadal jednak jest kawał sympatyczne, wartego
poznania komiksu dla całej rodziny. I, jak niejednokrotnie pokazał nam ten
cykl, także swoistej lekcji historii.
Lucky Luke zawsze był dzielnym obrońcą sprawiedliwości.
Największym pogromcą zbrodni, przekleństwem przestępców… Długo by wymieniać. Ale
teraz jego pozycja jest zagrożona. Na scenie pojawia się bowiem Allan Pinkerton,
założyciel agencji detektywistycznej, która znakomicie radzi sobie z wszelkimi
bandytami. Jakby tego było mało, to właśnie jemu przypada zaszczyt sformowania
ochrony prezydenta. Gdy wszystko tak bardzo idzie naprzód, czy dla Luke’a jest
tu jeszcze miejsce? A co z Daltonami? Pora się tego dowiedzieć!
Ten tom to właściwie taka próba stworzenia kwintesencji
przygód Lucky Luke’a. Czy to się udało? W pewnym sensie na pewno, bo to kwintesencja
współczesnych o nim opowieści, czerpiąca pełnymi garściami z klasyki i zawierająca
w sobie wszystko to, co być powinno. A co konkretnie? Westernowe schematy łączą
się tu z faktami na temat Dzikiego Zachodu, na scenie pojawiają się
arcywrogowie Luke’a, czyli Daltonowie, a wszystko to podlane jest absurdalnym
humorem i satyrą. I stawia pytanie czy nasz dzielny kowboj – a zatem i seria o
nim – nie jest już przeżytkiem. Oczywiście jednocześnie udziela nam odpowiedzi na
nie: w żadnym stopniu. A odpowiedzią ta jest sam, udany przecież, album.
Owszem, seria miewała lepsze momenty i tego się nie
da zapomnieć. Ale chociaż może żarty nie bawią już tak bardzo, jak te wymyślane
przez Goscinnego, serię nadal czyta się lekko, przyjemnie i bez chwili nudy.
Tytułowy bohater jak zwykle jest ostoją moralności i sprawiedliwości, wrogowie,
ci stali, jak i nowi, bezustannie knują, a wszystko jest jak zawsze i wesołe, i
niegłupie, z nutą satyry i odniesień do znanych nam elementów, czy to
kulturowych, czy popkulturowych – czy wreszcie także historycznych. Co kupi
dorosłych, bardziej obeznanych z tym wszystkim, odbiorców.
A wszystko to uzupełnia niezawodna jak zawsze szata
graficzna. Odpowiedzialny za nią Achdé, którego znamy już z całkiem sporej ilości
tomów serii, to może nie ojciec całej serii ani twórca postaci najszybszego
kowboja na Dzikim Zachodzie, Morris, ale stara się rysować tak, jak on i robi
to naprawdę dobrze. Kreska w jego wykonaniu jest czysta, klasyczna, cartoonowa i
uzupełniona o prosty, ale świetnie do niej pasujący kolor. Te elementy są
doskonale nam znane, ale nieodmiennie robią wrażenie od kilkudziesięciu lat,
niemal się nie zmieniając mimo zmiany twórców.
W skrócie: kolejny dobry tom serii. Niby to
wszystko już było, po wielokroć, a wciąż bawi. I dużych, i małych, jakby ktoś
miał wątpliwości.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz