„Narodziny Floty” docierają właśnie do
nieuchronnego finału. Dla mnie ta trylogia była pierwszym zatknięciem się z
serią Campbella, a właściwie to z jego prozą w ogóle, ale zetknięciem udanym i
takim, które sprawiło, że po pierwszym, chętnie sięgnąłem też po kolejne tomy. I
jeśli będę miał okazję, zapoznam się pewnie z pozostałymi, a tych jest przecież
sporo. Póki co jednak cieszę się ze „Zwycięstwa”, bo to dobra książka jest.
Kolonia Glenlyon swoje już przeszła. Nic więc
dziwnego, że tym razem niesie pomoc Kosatce, a to ściąga na nich zagrożenie. Gdy
dochodzi do ataku, Rob nie może właściwie nic zrobić. Zaczyna się walka, w
której jednak nasi bohaterowie nie poradzą sobie bez wsparcia, ale otrzymanie
go wydaje się w obecnej sytuacji niemal niemożliwe. Trzeba będzie podjąć
decyzje nie do podjęcia i mieć nadzieję, że tym razem też się uda, bo stawka
jak zwykle jest bardzo wysoka…
Jak wspominałem już na wstępie, „Flota” to seria
rozległa. I to bardzo. W chwili, gdy piszę te słowa, na cykl składa się
sześcioczęściowa seria główna i cykle z nią powiązane, dające nam ponad dziesięć
kolejnych książek. „Narodziny Floty” zaś, chociaż dopiero co wydane,
chronologicznie są trylogią stanowiącą prequel dotychczasowych książek. A z tej
usatysfakcjonowani są zarówno wierni fani, jak i nowi czytelnicy, którzy
dopiero teraz sięgnęli po cykl i od niego zaczęli swoją z nim przygodę.
A rzeczywiście satysfakcjonująca to przygoda. Trochę
to militarne science fiction, trochę space opera, podane zostało nam zarówno z
nonszalancją i umownością, jak i z dużą dawką realizmu. W końcu autor powieści,
kryjący się pod pseudonimem Jack Campbell John G. Hemry, to nie tylko wprawny
pisarz z wizją i wyrobionym, dopracowanym dobrym stylem, ale także emerytowany
oficer marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Zawodowe doświadczenie nie
tylko przeniósł na literacki grunt, ale i ubarwił nim swoją opowieść, dodając jej
posmaku prawdziwości.
Nie obawiajcie się jednak ciężaru militarnego, bo „Flota”
to po prostu lekka, przygodowa fantastyka. Nie za lekka jednak, ale i nie za
ciężka, bawi, a zarazem okazuje się często po prostu znakomitą wizją kosmicznego
świata przyszłości, gdzie nawet oczywiste rzeczy w campbellowskim ujęciu. Bo autor
ma smykałkę do tego, by sięgnąć po coś, co wydawało się takie naturalne, że
nikt o tym nie pisał, a on pisze i wychodzi mu to świetnie. Jakby nazywał coś,
co wszyscy znają, ale dotąd nazwać nie potrafili.
Dlatego tak trafiła do mnie ta seria. Kupiła mnie. Kupiła wizją i wykonaniem, ale zanim tę wizję i to wykonanie zdołałem dobrze poznać, kupiła mnie stylem, który plastyczny w opisach, płynny w odbiorze, wciągał od pierwszych stron tak pierwszej powieści tej trylogii, jak i tego konkretnego tomu, godnie wieńczącego całość. I przypominającego nam, że to przecież tylko koniec początku.
Komentarze
Prześlij komentarz