„Yans” to komiks legenda. Jak wszystkie, do których
rękę przyłożył Grzegorz Rosiński, powiecie i będziecie mieli rację, ale czy
fakt ten umniejsza ich wartości? Bynajmniej. Ci twórcy nie przypadkiem zyskali
taką sławę, owszem, Rosiński nad Wisłą kultem jest darzony, jako pierwszy
rodak, który w świecie komiksu europejskiego zrobił taką karierę, ale tą
karierę na czymś też przecież zrobił. A zrobił na rzeczach naprawdę dobrych.
„Thorgal”, „Szninkiel”, „Skarga utraconych Ziem”, „Zemsta hrabiego Skarbka”. I
„Yans”, dwunastoczęściowa seria fantastyczna – gatunkowo i jakościowo – która
po dziś dzień ma wzięcie. A wraz z tym trzecim zbiorczym tomem dobiega końca i
chociaż nie doczekała się zmiany tytułu na właściwy, na co od lat niektórzy
liczyli, absolutnie warta jest poznania. Właściwie nawet jeśli nie znacie
poprzednich tomów. I co z tego, że Rosiński dawno przekazał w niej pałeczkę
rysownika Kasprzakowi, skoro ten trzyma poziom i udowadnia, że nie jest wcale
gorszym artystą.
Yans to agent. Na czyje zlecenie działa? Tzw. Miasta,
ostatniej ludzkiej ostoi, na ich rozkaz podróżując w czasie. Tym razem czekają
go nie tylko kolejne przygody, ale też ostatnia misja, której wykonanie może
pozwolić mu na powrót. Ale czy zdoła ją wypełnić?
Kiedy byłem dzieckiem, dostałem chyba od kuzyna,
pierwszy tom „Yansa”. Było to wydanie z magazynu „Fantastyka: Komiks” z 1988
roku, wtedy jeszcze z podtytułem „Przybysz z przyszłości”. Urzekł mnie
rysunkami i klimatem i wracałem do niego wielokrotnie. Lata później Egmont
podjął się kontynuowania serii i w 2001 roku na polskim rynku pojawił się
siódmy jej tom, „Dzieci nieskończoności”. Z miejsca go kupiłem. Kupiłem też dwa
kolejne. Potem nie miałem już okazji do dalszych, brakujących też nie
uzupełniłem. Ale teraz, po latach, dzięki wydaniu zbiorczemu, mogłem doczytać cykl
do końca i jestem zadowolony.
Owszem, „Yans”, czy jak chce tego oryginalny tytuł
„Hans” (w Polsce najpierw zmieniono go na spolszczonego „Jana”, kiedy historia
ukazywała się jeszcze w „Świecie młodych”, a potem ktoś wpadł na pomysł, by
obie te koncepcje połączyć ze sobą) się zestarzał, jak zestarzało się wiele
komiksów z tamtych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, lat, ale zestarzał
się godnie. Chociaż ten tom to pierwszy i jedyny w całości rysowany przez
Kasprzaka, to jednak w niczym nie ustępuje na tym polu kresce Rosińskiego,
który wykreował przecież tę serię. A kreską ona stoi. Tym klimatem,
swojskością, bogactwem detali i retofuturystyczną wizją, ożywioną na naszych
oczach w świetnej palecie barw, kładzionej zresztą przez żonę rysownika,
Grażynę, która zawsze cudownie dopełniała także prace Rosińskiego choćby w
„Thorgalu” czy „Skardze utraconych ziem”.
Ogląda się to wyśmienicie, bo może i Kasprzak
kopiuje styl Rosińskiego, może i można mu w pewnych momentach zarzucić brak biegłości
swojego poprzednika, ale i tak zachwyca to czytelnika. Ale dobra jest tu też
fabuła. Kawał solidnej fantastyki naukowej, balansującej na krawędzi science
fiction i fantasy, pełnej ciekawych pomysłów, świetnego klimatu, dobrych
przygód i zapadającej w pamięć akcji. A po wszystkim zostaje żal, że to już
koniec i refleksja, że chyba albumy takie, jak „Tęczowa plaga”, jaki
znajdziecie w tym tomie, w dzisiejszych czasach pewnie nie miałby szans się
ukazać, a już na pewno nie z takim tytułem. Zostają jeszcze dodatki, o ile ktoś
nie przeczytał ich na samym początku, bo w końcu otwierają tom. Ale zostaje też
satysfakcja, że warto było. Przeczytać, może wrócić po latach, odkryć po raz
pierwszy albo na nowo. Po prostu warto.
Recenzja ukazała się także na portalu Sztukater.
Komentarze
Prześlij komentarz