Kino Michaela Baya to taki filmowy odpowiednik
fastfooda – jest całkiem smacznie, ale wartości w tym żadnych. Czasem jednak
trzeba nam czegoś niezdrowego, czegoś, po co sięga się tylko dla smaku, ot
albo, jak w tym przypadku, żeby wyłączyć myślenie i dać się porwać akcji. I „Ambulans”
to właśnie oferuje.
Jest ich dwóch. Will to żołnierz weteran, który teraz
w życiu toczy inną, ważniejszą walkę: próbuje zdobyć pieniądze na operację
małżonki. Danny to jego przybrany brat, z zawodu bandyta. Do niego Will zwraca
się z prośbą o pomoc i tak obaj angażują się w… napad na bank. Ale, jak to w
życiu bywa, wszystko idzie nie tak, sytuacja się komplikuje, a bracia muszą
uciekać. Ich środkiem transportu staje się zaś uprowadzona karetka, w której
znajdują się sanitariuszka i ranny policjant. Od teraz Will i Danny będą
musieli nie tylko uciec obławie, ale i nie dopuścić, by gliniarz zmarł. A czas
ucieka…
Bay to jeden z tych reżyserów, którzy nie mają
żadnych ambicji. Chcą tylko, by ich kino było lekkie, niewymagające i broniło
się nie tyle sensowną akcją, zaangażowaniem, przesłaniem czy frapującym rysem
psychologicznym postaci, ile wysokobudżetowym widowiskiem. Tu zatem chodzi
tylko o jedno: by było szybko, dynamicznie i widowiskowo i tak jest za każdym
razem. Nieważne czy Bay serwował nam kino science fiction („Armageddon”, „Transformers”),
buddy movies („Bad Boys”) czy nawet wojenne („Pearl Harbor”), zawsze wierny był
tej zasadzie. I wierny jej pozostał. Jednych to kupi, innych odrzuci, jedno
trzeba mu oddać, w swoim gatunku robi rzeczy, które potrafią zrobić wrażenie od
strony wizualnej nawet, jeśli na ich stronę fabularną czy patos lepiej jest
spuścić zasłonę milczenia.
I w „Ambulansie” wszystko to jest. Szybka akcja,
strzelaniny, pościgi, walka z czasem, walka o życie… Na plus należy zaliczyć tu
fakt, że film nie jest kopią „Bad Boys”, a mógł nią być, a próbą cofnięcia się
do lat 90. XX wieku i zaserwowaniu nam kina akcji – kina sensacyjnego, jak
zwał, tak zwał – z powagą, w jaką wówczas celowano po wszystkich tych
iskrzących się humorem hitach z wcześniejszej dekady, ale jednocześnie z
lekkością, nonszalancją. Dorzuca tu thrillerowych elementów, sporo dramatyzmu –
taniego, zgranego, ale potrafiącego zadziałać na niejednego odbiorcę – a i tak
najważniejsza jest akcja. Widowisko. I na to idzie większość budżetu, dzięki
czemu my cieszymy się wybuchami, eksplozjami, świszczącymi wokół kulami,
pędzącymi wbrew nie tylko BHP, ale i zasadom fizyki pojazdami i demolką.
Próżno tu szukać czegoś ponad tylko wizualne
fajerwerki i szybką akcję, ale i niczego więcej w tym być nie miało. To miał być
taki kinowy hamburger, po którym nie zostaje żal wydanych pieniędzy, bo może
nas nie odżywił, ale smaku trochę nam dodał i tym dokładnie się stał. W sam raz
na niezobowiązujący seans, gdzieś wakacyjnym wieczorem, po męczącym dniu, dla
odreagowania, odstresowania się w towarzystwie wybuchowym efektów specjalnych i
całkiem przyjemnej obsady. No i na DVD czeka Was nieco dodatków, drobiazg, ale
miły.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz