„Binio Billa” można nie lubić, w sumie nietrudno o
to, bo to seria specyficzna, często już archaiczna dla współczesnego młodego
czytelnika, bardziej trafiająca w gusta obecnych czterdziestolatków, niż dzieci,
a i niejeden z nich może się nie odnaleźć. Więc okej, można nie lubić, ale nie
znać, jeśli ceni się komiksy? To już po prostu nie wypada. Bo klasyk, bo
legenda, bo bohater dzieciństwa paru pokoleń, długo można by wymieniać. A
poznać trzeba. A przy okazji mimo wszystko warto, bo ma coś w sobie ten polski
kowboj, a w takiej edycji ma przy okazji jeszcze bardzo dużo do zaoferowania,
także w formie nowego materiału.
Kim właściwie jest Binio Bill? To dzielny kowboj,
polskiego pochodzenia, który przybył na Dziki Zachód. Tak właściwie nazywa się
on Zbigniew Bielecki, ale ponieważ miejscowi mieli problem z wymową jego
nazwiska, zmienił je na krótsze i łatwiejsze. W jego przygodach towarzyszy mu
równie dzielny i mądry koń Cyklon, a na obu czeka wiele wyzwań i
niebezpieczeństw.
Nie da się nie myśleć o „Binio Billu” inaczej, jak
o polskim „Lucky Luke’u”. Można próbować, ale skojarzenia nasuwają się same
tak, jak i w przypadku skojarzeń „Kajka i Kokosza” z „Asteriksem”. Podobieństwa
są, czasem mniejsze, czasem większe i o tym zapomnieć się nie da. Kiedy
debiutował, tak to nie wyglądało, bo w Polsce tego Zachodu czytelnicy nie mieli
za bardzo możliwości liznąć. Żyli więc takimi historiami, niby swojskimi, bo
swojakiem jest ten Bill, tego odmówić mu nie można, a jednak mającymi w sobie
posmak świata zza wielkiej wody, o którym tylu marzyło. Fascynowali się więc
nim, wycinali z magazynu odcinki z jego przygodami, wklejali je do zeszytów.
A teraz ci sami ludzie, starsi o parę dekad, mogą
sięgnąć po zbiorcze wydanie wszystkiego, co zrobił Wróblewski, legendarny
przecież autor. I to w kolorze. Z dodatkami. Jak dobre wydanie DVD czy BR. Mogą
sięgnąć, obudzić wspomnienia, sentymenty, bo to głównie do nich kierowana jest
ta rzecz, ale mogą też pokazać dzieciom. Bo to klasyk, bo znać wypada, bo może
spodoba. A może się spodobać. To, że nie każdemu rzecz przypadnie do gustu nic
przecież nie znaczy. Bo fabularnie to kawał przyjemnej komediowej roboty,
niegłupiej, z satyrycznym zacięciem i nieźle skrojoną fabułą.
Graficznie? Tu króluje prostota, stricte
cartoonowa, lekka, z niezłym kolorem. Wolę Christę, z tym jego rozbuchaniem na
polu detali, ale i Wróblewski mnie kupuje, bo ma w sobie coś, coś
oldschoolowego, nieco zapomnianego, a wciąż miłego. I do odnowienia tego i
dopełnienia kolorami podeszli twórcy nowego pokolenia z szacunkiem. Wyszło to
znakomicie, szczególnie edytorsko. Bo po wznowieniach w formie albumów,
dostajemy integral w twardej oprawie, na kredowym papierze i z porcją dodatków,
które zajmują łącznie pięćdziesiąt stron. Co to za dodatki? Z jednej strony
mamy tekst o autorze i historii serii, znamy z albumowego wydania „Binio Bill
kręci western i… w kosmos!”, z drugiej dochodzi do tego masa prac różnych
polskich autorów, składających hołd serii – od Michała Śledzińskiego, przez
KRL-a, na nieco zapomnianym już Filipie Myszkowskim. I są szkice, są zdjęcia,
są materiały zakulisowe, że tak powiem.
Efekt finalny satysfakcjonujący i to bardzo. Dla
fanów rodzimego komiksu to absolutne musisz to mieć, sympatyczne i pięknie
prezentujące się na półce. Dla reszty bardziej ciekawostka. Ale tak czy inaczej
warta poznania.
Dziękuję wydawnictwu Kultura
Gniewu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz