Wydanie najnowszego rozdziału „Dragon Balla Super”
zbiegło się z polską premierą kinową filmu z tej serii. I muszę przyznać, że
manga pozamiatała. Tym razem będzie więc szybko, bo rozpisywać się znów nie ma
o czym, ale i spoilerowo, bo bez tego sensu w ogóle nie byłoby pisać tej
recenzji. Ale najpierw garść informacji bez spoilerów.
Zaczyna się przewidywalnie. Gokū, Vegeta i Granola
(czy jak chce tego oficjalny polski przekład Granolla) zostają wyleczeni przez
Monaito. Nie mogą jednak pogodzić się z tym, w jakim stylu wygrali z Gasem. Ale
Gas powraca, wyniszczony, konający, a jednak gotowy do starcia. Czy nasi herosi
sobie z nim poradzą, skoro dotychczasowe zwycięstwo przypłacili takim
wysiłkiem? A tymczasem na scenę wraca pewien nieoczkiwany gość…
No i przechodzimy do spoilerów. Zaczyna się to wszystko
przewidywalnie, jak sami widzicie. Standard, niby zwyciężyli, ale wróg jeszcze
coś tam chce pokazać. I coś pokazać może. Ale wtedy na scenę niespodziewanie
wraca Fizer, sprząta tu, eliminując m.in. Gasa bez najmniejszego wysiłku i
okazuje się, że jest jeszcze potężniejszy od najpotężniejszego wojownika w
komosie. Mało? Wszystko to w swojej dotychczasowej czwartej formie, a ma w
zanadrzu coś jeszcze, niż Złotego Frizera i tak na scenie pojawia się Frizer…
Czarny. Ja wiem, że znów brzmi to, jakby Tori nie miał pomysłu na przemiany,
więc postawił na zabawę kolorami, ale jednak ten nowy Frizer wypada całkiem,
całkiem. Skąd ta moc? Skąd przemiana? Zdradzać wszystkiego nie będę, ale
wparowanie legendarnego badassa na scenę jest sporym zaskoczeniem.
Poza tym moje obawy, że przez to saga się
przeciągnie, nie sprawdziły się. Frizer wpada, zamiata i tyle. Koniec story
arcu Granoli. W tle pobrzmiewają pytania, co teraz, bo definitywne zakończenie
to nie jest, najważniejsi gracze pozostają na scenie, a kolejna saga jest już
zapowiedziana, choć jeszcze bez konkretów. Tak czy inaczej zabawy przed nami
jeszcze sporo, wszystko to miesza się i łączy w naprawdę ciekawą rzecz, która w
końcu, nareszcie wciąga, jak stare dobre „DBZ”, potrafi zaskoczyć, jest
dynamiczna, wciągająca, gra na sentymentach i widać, że w końcu był na to jakiś
pomysł. I wcale taki deus ex machina w niczym nie przeszkadza.
W skrócie, bierzcie i czytajcie (darmowo, na stronie wydawcy, po
angielsku), bo warto. Sporo było rozdziałów „Dragon Balla Super”, które w
ostatnim czasie chwaliłem. Ten jest zdecydowanie najlepszym z nich.
Komentarze
Prześlij komentarz