Dragon Ball Super: Super Hero


GOHAN ZNOWU RZĄDZI

 

Na ten film anime czekał chyba każdy fan „Dragon Balla” i chyba każdy jednocześnie miał obawy. Bo i zwiastuny wrażenia nie robiły, a wręcz straszyły kiepskim CGI, i fabuła nie wydawała się zbyt ciekawa. Ale okazuje się, że „Dragon Ball Super: Super Hero” to całkiem niezła produkcja, sentymentalna i wracająca do sprawdzonych motywów zarówno z czasów pierwszych, jeszcze jakże komediowych przygód Gokū, jak i niezapomnianej „Zetki”. I chociaż nie jest to rzecz na poziomie „Broly’ego” czy w ogóle ostatnich kilu filmów, nadal można ją obejrzeć. Choć raczej to tytuł stricte dla zagorzałych fanów. 

 

Wydawało się, że Armia Czerwonej Wstęgi została rozbita, a problemy z androidami rozwiązane raz na zawsze. A jednak jak zawsze nie wszystko było takie, na jakie wyglądało. Armia powraca, pojawiają się nowe androidy, a zagrożenie jest jeszcze większe, niż dotąd i najwyraźniej wynik tej walki będzie zależał od… Gohana i Piccolo!

 

Ten film to pierwsza od ponad ćwierć wieku dragonballowa produkcja, którą Toei wypuściło do kin samodzielnie. To także pierwszy z serii film, który w większości zrealizowany został w technice animacji trójwymiarowej. Ta animacja, jak i zresztą nadużywanie wszelkich komputerowo generowanych efektów to zmora współczesnych produkcji. Od lat zatraca się w tym gdzieś duch i charakter, nadmiernie bijące po oczach barwy wydają się zaniżać wiek docelowy odbiorcy, a i wypadają zdecydowanie gorzej, niż tradycyjnie rysowane klatki. W „Dragon Ball Super: Super Hero” też to niestety jest, też mogłoby być pod tym względem lepiej, ale na szczęście jednocześnie tragedii nie ma i produkcję ogląda się bez bólu. A czy z zachwytem?

 


Cóż, nie oszukujmy się, chociaż Toriyama wraca do przeszłości, sprawia wrażenie, jakby nie miał do końca pomysłu na to wszystko. Temat Armii Czerwonej Wstęgi? Czemu nie, ale po co wrzucać tutaj znów androidy, Cella w nowej formie i Gohana, który tak, jak kiedyś był dzieckiem niepewnym swych mocy, a musiał pokazać co się w nim kryje, tak teraz jest dorosłym, który szkolenie zaniedbał i znów nie jest pewien tego, co się w nim kryje, ale znów będzie musiał wysunąć się na czoło i pokazać, że jednak jest herosem. Więcej zdradzać nie zamierzam, ale wszystko, co tu widzicie, łącznie z konkretnymi scenami, widzieliście też do tej pory i ja osobiście chętnie zobaczyłbym coś świeższego, bo seria „Super” (w wersji anime, bo w mandze, która zaszła dalej, poszło to w nieco innym kierunku) to właściwie powtarzanie wszystkiego, co już w „Smoczych kulach” było wcześniej.

 


Nadal ogląda się to całkiem dobrze i rzecz budzi sentymenty. Bo kto z nas nie uwielbiał w „Zetce” relacji Gohana i Piccolo? Kogo nie kręciła „Saga Androidów”, a potem „Saga Cella”? Wracają tu też postacie z serii „Super”, jak Beerus (żal natomiast braku Jaco), bardziej jednak cieszą powroty do przeszłości (ciekawe informacje na temat choćby Androida #16), pokazywanie rozwoju postaci (Pan rządzi!) czy kontynuowanie wątków (Broly). Nie mogło tu też zabraknąć nowych przemian (Cell Max, Orange Piccolo czy coś, co nazwano Final Gohan / Gohan Blanco, kojarzący się z fanartem uznanym swego czasu za poziom SSJ5), a całość skupiona jest na dynamicznych walkach. Na nudę nie można narzekać, a choć zachwytów nie ma, „Dragon Ball Super: Super Hero” to sprawna, rzemieślnicza produkcja. I mimo wszystko całkiem sporo tu magii dawnego „DB”. Choć tylko momentami.

Komentarze