Kocha… nie kocha… #7 – Io Sakisaka

„KOCHA… NIE KOCHA…” SIĘ KOCHA

 

„Kocha… nie kocha…” się kocha. Świetna to seria i każdy, kto dobre opowieści o miłości lubi, po prostu musi pokochać ten tytuł. Bo nabyto wszystko już było, znamy, na rynku ukazuje się masa tytułów w podobnej stylistyce, estetyce i tematyce, a jednak rzecz jest tak świetnie poprowadzona, że kupuje mnie na całego i za każdym razem mi mało.

 

Szkolny festyn zmienia się z festyn uczuć. Agatsuma chce wyznać miłość Yunie, próbuje nawet, ale co z tego wyjdzie? Akari tymczasem spotyka się z Ryosuke, swoim ex, i wtedy z jego ust padają pewne bardzo ważne słowa. Co się teraz wydarzy?

 

Jak się kocha, kocha tak naprawdę, zawsze chce się więcej. Chce się więcej patrzeć na ukochaną osobę, więcej spędzać z nią czasu, więcej o niej wiedzieć, więcej odkrywać… Tak samo jest, kiedy poznaje się jakieś dobre dzieło o miłości. Dzieło, które wzbudza w nas uczucia, wywołuje emocje, a „Kocha… nie kocha…” właśnie to robi.

 

Bo to takie zakochanie, zauroczenie zamienione tusz i papier, ale jednak w tym tuszu i papierze żywe. Ci, którzy kochali / kochają znajdą tu sentymentalne wspomnienia własnych miłosnych uniesień, ci, którzy kochać by chcieli, tu poczuć mogą, jak to jest. I poczuć jest kluczowe, bo te mangę bardziej się czuje, przeżywa, niż cokolwiek innego. Ale czuć i przeżywać chcemy, po to sięgamy po takie tytuły, a w „Kocha… nie kocha…” wykonane jest to naprawdę świetnie, na poziomie, z czułością i delikatnością. I z takim zachwytem nad stanem zakochania, nawet nad tymi jego smutnymi, gorzkimi momentami, jakie w młodości bolały do żywego.

 

I tak powoli, krok po kroku, wędrujemy z bohaterami tymi ścieżkami miłości. Czasem trochę zbaczamy, czasem prowadzą nas przez niezbyt gościnne rejony, a czasem docieramy do miejsca, w którym chcemy się zatrzymać na dłużej i chłonąc to, co nas otacza. A chłonąc jest co, bo to manga złożona ze świetnych momentów. I sitnych postaci w tych momentach żyjących – a raczej przeżywających je.

 


No i świetne jest to graficznie. Uwielbiam kreskę Io Sakisaki, taką prostą, czułą, delikatną, pełną szojkowej łagodności i prostoty, a jednocześnie dobrego oddania klimatów i dopracowania. Jest w tym urok, jest w tym słodycz, emocje też są. Czyli wszystko, to co być powinno i czego chcemy. Co uwielbiamy.

 

Ja uwielbiam, chętnie wracam i mam ochotę na więcej. I szczerze polecam, bo ta seria jest tego warta. I nic więcej dodawać nie trzeba.

 

Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze