I znów Asimov w moich rękach. Tym razem padło na
zapowiadany na końcówkę września „Koniec Wieczności”, powieść samodzielną a
zarazem dodatek i do „Fundacji”, i do trylogii o Imperium, w sumie też
stanowiącym kolejny element tego uniwersum. Przede wszystkim jednak powieść
świetną, dla mnie chyba lepszą niż inne autora, które okazję miałem czytać.
Wieczność. Miejsce poza Czasem. Wiecznościowcy,
elitarna ekipa podróżująca w czasie, działa by pomagać ludziom, wprowadzając tu
i ówdzie w dziejach pewne korekty, pozornie nieistotne, a jednak mające spore
znaczenie. Andre Harlan też to robi i wszystko idzie dobrze, aż zakochuje się w
pewnej kobiecie. I nie byłoby w tym nic niewłaściwego – chyba, że wbrew etyce
zawodowej, bo ta pochodzi przecież z innych czasów – gdyby nie fakt, że
działania Wiecznościowców mogą zagrozić jej istnieniu. Czy Harlan sprzeciwi się
wszystkiemu w imię miłości?
Był rok 1953, koniec już właściwie, bo grudzień,
kiedy Isaac Asimov przeglądając magazyn sprzed dwóch dekad zobaczył coś, co
wyglądało na zdjęcie wybuchu atomowego. Okazało się ostatecznie, że to
fotografia gejzeru, ale sama idea, co by było, gdyby jednak przedstawiało
rzeczywisty nuklearny grzyb w czasach sprzed wynalezienia jeszcze tego typu
broni została w głowie pisarza i ostatecznie przekuł ją w powieść o podróży w
czasie. A my teraz, niemal siedemdziesiąt lat później, żyjąc w rzeczywistości
przyszłości, o jakiej autor jedynie marzył, czytamy wznowienie i widzimy, że
rzecz nic się nie zestarzała.
Pierwsze, co zachwyca, to pomysły Asimova. Facet
był geniuszem i to widać. Rzecz w tym, że mieć dobry pomysł to jedno, takich
można mieć na pęczki, ale przekuć go w coś równie dobrego, co nie zawiedzie
czytelnika, to inna sprawa. A czytelnik już tak ma, że kiedy widzi świetny
pomysł, poprzeczka wskakuje nagle na wyższy poziom i czeka taki odbiorca, że
powieść sprosta jego oczekiwaniom, usatysfakcjonuje go, dostarczy tego, co
obiecywała już sama idea. I co? I u Asimova właśnie to dostarcza.
Świetne to jest. Wciągające, intrygujące,
pobudzające wyobraźnię. Ile czytaliśmy o podróżach w czasie? Ile filmów
oglądaliśmy? Każdy chyba wymieni całkiem sporo tego typu dzieł, bo i czemu by
nie miał, skoro wrosły w popkulturę i naszą codzienność. A Asimov daje radę
wycisnąć z tego coś znakomitego. Zrobił to dekady temu, kiedy tematyka nie była
jeszcze tak wyeksploatowana, jak dziś, a my, po wszystkich tych latach,
czytając to zachwycamy się, jak udało mu się zrobić coś, co tak dobrze
przetrwało próbę czasu. A przecież jest tu świetny wątek romantyczny, dobrze
nakreślone postacie, wizja, no i wykonanie na poziomie też mamy. Jak większość
klasyków, tak i Asimov serwuje nam bowiem powieść napisaną dość prosto
przecież, ale treściwie, stylem, który ani nie przytłacza, ani nie obraża
inteligencji.
Dla mnie bomba. Dobrze, że rzecz wraca na rynek. I
dobrze, że „Wehikuł czasu” sięga najczęściej po te mniej znane, ale wcale
niemniej poznania warte dzieła, bo jak widać warto je czytać i o nich pamiętać.
Dziękuję wydawnictwu
Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz