Ponieważ ani powieść „Podpalaczka” – kopia
wcześniejszej „Carrie” – nie należy do najlepszych w dorobku Kinga, ani jej
adaptacja (że już o nieszczęsnym ciągu dalszym nawet nie wspomnę) nie należy do
zbyt udanych, wybór odświeżenia tej właśnie opowieści może dziwić. Z drugiej
strony, rzecz oparta jest przecież na elementach, które obecnie wśród widzów są
modne dzięki serialowi „Stranger Things”, który właśnie z takich tytułów, jak
„Podpalaczka” czerpał pełnymi garściami, więc... Tak czy inaczej mamy nową
wersję tej historii i chociaż do wielkich ekranizacji tej konkretnej nie
zaliczymy, fani Kinga znajdą tu coś dla siebie.
Charlie ma niezwykłe moce, potrafi bowiem popadała
przedmioty za pomocą siły umysłu. Rodzicom przez lata udaje się jakoś to powstrzymywać,
ale im dziewczynka staje się starsza, tym jest to trudniejsze. A co gorsze są
ludzie, którzy będą chcieli za wszelką cenę zdobyć ją do swoich celów. Od teraz
czeka na nią wyzwanie, które może się okazać śmiertelnie niebezpieczne…
Co daje nam ta „Podpalaczka”? Na pewno obraz
bardziej widowiskowy, niż poprzednie, bo efekty robią swoje, a w końcu film o popisie
mocy pirokinetycznych widowiskowy być powinien. Poza tym predykcja daje nam
kolejną niezłą rolę młodziutkiej Ryan Kiery Armstrong, aktorki, którą mogliśmy
podziwiać chociażby w „To” czy „American Horror Story” – czyżby rosła nam nowa
królowa krzyku albo final girl? czas pokaże. Warto też wspomnieć, że za muzykę współodpowiedzialny
jest tu sam John Carpenter, legendarny reżyser horrorów („Halloween”, „Coś” czy
kingowa „Christine”), który do swoich filmów sam dbał o oprawę muzyczną i zna
się na rzeczy. W odróżnieniu jednak od ekranizacji z 1984 roku trochę brakuje
tu klimatu. Bo z tymi wszystkimi płomieniami powinna iść większa doza mroku, więc
zabaw światłem i cieniem. Choć i tak ogląda się to przyzwoicie.
No i ogólnie takim przyzwoitym współczesnym kinem
grozy jest ten film. Sukcesu „To”, najlepszej od lat ekranizacji Kinga nie potworzył,
bo i zbyt prosta to opowieść i ze zbyt małym potencjałem, ale mimo niskich
ocen, jakie zgarnął, wcale nie jest złym filmem. Po prostu to jeszcze jednak
podobna pozycja, która nie wyróżnia się na tle innych tego typu dzieł. Może
gdyby pójść w klimaty à la lata 80. XX wieku? Kto wie. Jest co jest i całkiem
przyjemnie się na to patrzy.
O dziwo nawet Zack Efron, którego maniery grania szczerze
nie znoszę, wypada tu całkiem, całkiem. Najlepsza jest Armstrong, która gra w
sposób nieco bardziej stonowany niż chociażby w „American Horror Story” i tak
powinno być, bo to na niej spoczywa ciężar uwagi widza. W konsekwencji w nasze
ręce trafia po prostu jeszcze jeden współczesny horror, bardziej dark fantasy
niż rasowy straszak, który najlepiej obejrzeć w towarzystwie, z porcją popcornu
pod ręką. Ot dla niezobowiązującej rozrywki z dreszczykiem.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz