American Horror Story: Apokalipsa

CZAS APOKALIPSY


Ósmy sezon „American Horror Story” miał być wielki wydarzeniem. Do tej pory wydawało się, że każda seria to zamknięta opowieść niezależna od reszty. Owszem, można się było doszukiwać między nimi pewnych związków, ale to już na zasadzie wyłapywania smaczków i podobieństw. „Apokalipsa” miała być inna, bo łączyć dwa niepasujące do siebie na pierwszy rzut oka sezony: pierwszy („Murder House”) i trzeci („Sabat”) i serwować nam dalszy ciąg tych opowieści. I robi to, ale w bardzo nieoczekiwany sposób, który mnie osobiście kupił całkowicie i totalnie, ale nie każdego do siebie przekona.


To miał być dzień, jak wszystkie inne. Ludzie poszli do pracy, telewizja nadawała znajome programy, instagramowicze próbowali stać się sławni… Standard. Ale nagle rozległy się alarmy, bomby atomowe spadły na największe miasta i kontynuowały swój morderczy atak. Wybuchła trzecia wojna światowa i tylko nieliczni wybrańcy – ci, których było na to stać, albo spełniali określone warunki genetyczne – znaleźli schronienie.

Teraz wszyscy kryją się w bunkrach przygotowanych do tego celu. W jednym z nich, najwyraźniej ostatnim, który przetrwał, żyje grupka naszych bohaterów. Żyją tu w świetle świec, w rygorystycznym społeczeństwie, rodzinie niemalże, którym rządzą dwie kobiety. Nie mogą uprawiać ze sobą seksu, pocałunki racjonują jak żywność, a czasem muszą jeść tych, którzy łamiąc zasady, skończyli z kulą w głowie. Ale coś tu jest nie tak. Coś się nie zgadza. A na dodatek stojące na czele bunkra kobiety najwyraźniej mają swój plan…

 


„American Horror Story: Apokalipsa” zaczyna się trzęsieniem ziemi, potem jest… Cóż. Tu nie ma miejsca na długie wprowadzenia do akcji. Chwilę poznajemy kilku bohaterów, wkrótce potem następuje atak atomowy rodem z „Terminatora”. I kiedy już myślimy, że całość będzie typowym serialem postapo, akcja przenosi się do bunkra, stając się niemal gotyckim thrillerem. Świece, eleganckie stroje, wymuszona etykieta nawet przy jedzeniu trupa, pewne dystyngowanie… Ta nieoczekiwana zmiana niejednego zawiedzie, rozczaruje, ale jest w tym wielka siła. I jest klimat. Bo trzeba przyznać, że ósmy sezon „AHS” to bardzo nastrojowa produkcja. Dziwna, nieoczywista, choć często także typowa, ale udana. Na pewno lepsza od takich sezonów, jak wspomniany już „Sabat”. 


Ale ogląda się to świetnie. Są zagadki, jest napięcie, jest też akcja, choć leniwie snuta. A widz chłonie to i czeka, kiedy rzecz zacznie łączyć się z wspomnianymi poprzednikami. Szuka, ma pewne domysły, ale czy one się sprawdzają i do czego prowadzi ten serial, tego już Wam nie powiem. Powiem za to, że mamy tu jak zawsze dobre aktorstwo (nawet Joan Collins wypada nieźle, choć jest to jedna z aktorek, których już sam wygląd działa mi na nerwy), dobre wykonanie i zabawę gatunkowymi elementami. Dzięki temu dostajemy solidną produkcję łączącą postapo z wiktoriańskim klimatem i thrillerami opartymi na schemacie tkwiących w zamkniętym pomieszczeniu ludzi. Produkcję, która z czasem zmienia się w historię o szalonych, naukowcach o mentalności głupich nastolatków, by przejść szpiegowską sensację pomieszaną z „Kill Billem”, czerpiąc czasem coś z takich dzieł, jak „Alien” czy „Harry Potter”. Nie każdego to kupi, niejeden będzie zawiedziony, ale kto lubi tego typu klimaty – i komu podobały się poprzednie sezony „AHS” – na pewno znajdzie tu coś dla siebie. Tym bardziej, że twórcy genialnie lawirują między różnymi estetykami (od horroru w stylu lat 80. XX wieku, przez kino nieme, po postapo), a rzecz jest świetnie zagrana przez ekipę aktorów, którzy pojawiają się w kilku różnych rolach na raz (jedynie Sarah Paulson, która wszystkie role odgrywa identycznie, psuje ten efekt). Warto. I to jeszcze jak.

Komentarze