Wolverine i Japonia się lubią. To już klasyk, temat
samograj. W końcu nawet o tym traktowała pierwsza miniseria z tym bohaterem.
Była też manga z nim w roli głównej, w wykonaniu Tsutomu Niheiego, chociaż
akurat mangą ciężko było to do końca nazwać. A gdzieś pomiędzy powstała ta
historia, napisana przez znakomitego Grega Ruckę, z całkiem udanymi rysunkami
mangaki Yoshitaki Amano i warto po nią sięgnąć, jeśli lubicie Rosomaka albo
japońskie klimaty. A no i jeszcze Elektrę, która jest przecież równie ważną i
równie mocno czerpiącą z azjatyckich klimatów postacią. Tylko pamiętajcie, że
to nie tyle komiks, ile albo picture book, albo artbook uzupełniony o tekst
literacki (zależy od podejścia).
Elektra Nachios, płatna zabójczyni, dostaje
kolejne, rutynowe zdawałoby się zadanie likwidacji naukowca. Świadków też mu
się pozbyć. Ale na jej drodze staje Wolverine, broniący pewnej nastolatki,
która może być dla niego bardzo istotna. Zaczyna się walka na śmierć i życie, a
także swoista próba odkrycia o co tu naprawdę chodzi…
Przyznam szczerze, że swego czasu wręcz marzyło mi
się, by ten komiks ukazał się po polsku. Było to lata temu, kiedy panował w
Polsce boom na mangę i anime, amerykański komiks wciąż miał się tu jeszcze nieźle,
choć już nastał kryzys, a historie takie, jak ta, wydawały się spełnieniem
marzeń każdego dzieciaka, który od paru lat zaczytywał się i komiksami od
TM-Semic, i biegał do kiosku po „Kawaii”, a popołudniami oglądał zarówno
„Dragon Balla” i „Sailorki”, jak i animowanego „Batmana” czy „Spider-Mana”. No
ale chociaż rzecz wyszła już dobre dwie dekady temu, dopiero teraz mamy szansę
ją poznać. Lepiej jednak późno, niż wcale, jak to mówią.
Zatem jest i dobrze, że jest, bo to dobry komiks.
Greg Rucka nie raz pokazał, że jest świetnym scenarzystą, pisał choćby
znakomity run z trzeciego volume’u „Wolverine’a” czy „Elektrę” z czasów „Marvel
Knights”, ale zanim je stworzył, zrobił to dzieło. Dzieło, które nie jest
komiksem, a opowiadaniem, całkiem sprawnie napisanym zresztą. Ale i tak, jak na
niego przystało, rzecz jest sensacyjna, pełna akcja, z nutą mroku i bardzo
ciekawym klimatem. Ten klimat to zasługa rysunków, więc jeszcze do niego wrócę,
a zostając przy fabule, mamy tu naprawdę dobre tempo, powagę, dobrze nakreślone
postacie, a jednak nie brak w tym wszystkim lekkości typowej dla rozrywkowych
opowieści, które skierowane są zarówno do fanów postaci, jak i nowych
odbiorców, którym rzecz wpadłaby w oko.
A wpada bo Yoshitaka Amano, artysta, który pracował
i nad kultowymi mangami („Vampire Hunter D”) i udzielał się także na polu
amerykańskiego komiksu („The Sandman: The Dream Hunters”) serwuje nam naprawdę niezłe
plansze. Niezłe, nie genialne, ale jednak miłe dla oka, choć czasem niechlujne.
Trochę w klimacie wspomnianego już Niheiego, a trochę w klimatach japońskiego malarstwa.
Mało tu typowej mangi, więcej orientalnej roboty graficznej, która nie atakuje
nas wielkimi oczami i nad ekspresją, a sporą dozą realizmu, szalonej zabawy
barwanu i specyficznego, ale jednak trafnego podejścia.
Po prostu świetna rzecz. Nie komiks, nie tak do końca,
ale i dla miłośników komiksu, i dla fanów grafiki, i nawet dla tych, którzy
lubią literaturę, rzecz warta poznania. I warta wracania do niej, szczególnie
dla tych grafik.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz