Najnowsza część „Halloween” to miał być wielki
finał serii. Tych wielkich finałów było już sporo, więc patrzę na to z
przymrużeniem oka, ale że kocham cykl i poprzednie odsłony w wykonaniu Greene’a
całkiem przypadły mi do gustu, z chęcią zrobiłem sobie seans. I może przełomu
tu nie ma – chyba, że liczyć fakt, iż „Halloween” dzięki tej części dobiło do
trzynastu filmów, czym wyprzedziło „Piątek 13” pod względem długości, zrównało
się z „Władcą lalek” i tylko „Witchcraft” ze swymi 16 odsłonami bije je pod tym
względem – ale zabawa jest lepsza, niż się obawiałem.
Cztery lata po poprzedniej masakrze Laurie próbuje
ułożyć sobie życie i poradzić z traumami. Spisuje wspomnienia, mieszka z
wnuczką, która też jakoś układa sobie życie, a Michael… No właśnie, Michaela
nie widziano od lat. Zbliża się jednak kolejne Halloween, a zło nie śpi i
wraca, by zaatakować po raz kolejny. Ale czy zarazem ostatni? I czy tylko
Michael będzie tym razem zabijał?
Ten film jest przewidywalny. Ten film schematu
trzyma się tak bardzo, że wygląda jakby poprowadzono go od linijki. Nadal jednak
nieźle się to ogląda, przede wszystkim dlatego, że film ma klimat, a twórcy
starają się oddać hołd klasyce, nie celując w dziwne pomysły w stylu
kontynuatorów z przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Nie mówię, że to kino
szczególnie udane, wiem czemu może się nie podobać – a może – ale osobiście
cieszę się, że ta część powstała, że nieźle dopełniła sagi (choć parę wątków
bym wyciął albo inaczej poprowadził, choćby ten z Coreyem) i że trochę odeszła
od szybkiego tempa i chaosu części poprzednich.
Bo „Halloween: Finał”, choć z założenia miał być
finałem wielkim, to film spokojniejszy od poprzednika. Tam, jak to w sequelu,
miało być więcej, szybciej, bardziej krwawo i widowiskowo, teraz jest więcej
spokoju, więcej skupienia na postaciach plus dorzucenie nowych wątków. I to
sprawia, że dostajemy obraz bardziej stonowany, a zatem tych, którzy na pędzącą
na złamanie karku masakrę liczą, zawodzący. Trochę mi też żal, że nie ma tu
takich scen, jak w „Halloween zabija”, gdzie twórcy przyjemnie odtworzyli
momenty z klasyki, ale wizualnie i tak jest przyjemnie.
Aktorsko, jak to aktorsko, to zawsze była rzecz na dwie osoby – Michaela, który grać nie musi, bo ważne że jest i Laurie, która zawsze przyjemnie wypadała i wypada nadal. Reszta jest, bo jest i to właściwie tyle. Nikt nie gra tu, że zgrzytam zębami, nikt też nie zachwyca mnie tak, bym pogrzebał w jego filmografii i chciał poznać inne role. Ale jest solidna, rzemieślnicza robota z typowego kina z nienajgorszym budżetem – te 33 milionów dolarów, jakie w „Halloween: Ends” zainwestowano w przypadku horrorów jest niezłą kwotą. I taki rzemieślniczy jest ten film. Pierwszym dwóm częściom nie dorówna nic, to nadal wielkie kino, z błędami, ale robiące wielkie wrażenie. Potem się to posypało, ale plus dla nowych produkcji, że starały się podtrzymać ogień serii, a przy okazji zmazać niesmak pozostały po niektórych odsłonach. Mam jednak nadzieję, że to już koniec i pozwolą serii spocząć w pokoju. Należy jej się.
Komentarze
Prześlij komentarz