Urzekł mnie i poruszył „Krótką historią siedmiu
zabójstw”, solidnie trzepnął po głowie „Księgą nocnych kobiet”, jakoś tak się
pechowo złożyło, że „Diabeł Urubu” w moje ręce nie wpadł, a szkoda, ale teraz
mam „Czarnego lamparta, czerwonego wilka” i… Brzmi nieszczególnie, prawda? Ot
taki tytuł, jak „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, na dodatek tym razem autor
powieści zaangażowanych społecznie popełnił rasowe fantasy, mogło więc być
różnie. Ale ja w jamajskiego pisarza wierzyłem, bo skoro zachwycił mnie rozpisaną
na 750 stron relacją z zamachu na Boba Marleya, okraszając ją taką ilością
wydarzeń, że powieść zmieniała się w istny labirynt, czemu nie miałby zachwycić
i tym razem? No i zachwycił, co tu dużo mówić, a tak dobrego fantasy nie
czytałem naprawdę długi czas.
Tropiciel. Myśliwy. Znają go w każdym zakątku
trzynastu królestw, wiedzą, że pracuje sam, tym razem jednak będzie musiał
połączyć siły z innymi najemnikami. A wszystko po to, by odnaleźć zaginione
dziecko. Tak oto w drogę wyrusza ekipa niepasujących do siebie straceńców,
śmiertelnie niebezpiecznych i pełnych sekretów, a owa droga wiedzie ich przez
świat równie osobliwy, jak oni sami. Ale co to w ogóle za chłopiec, którego
szukają? Czemu jest tylu niechętnych, by ich misja się powiodła? I komu właściwie
można tutaj ufać?
Marlon James jest dla literatury tym, czym Spike
Lee jest dla kina – przynajmniej w moim odczuciu, ale czy jest sens odcinać się
od subiektywnych wrażeń? Bynajmniej. Więc porównuje go do Spike’a Lee, chociaż
u Lee więcej jest humoru, mniej goryczy, mniej takiej szorstkości, jak u
Jamesa. I u Jamesa więcej jest opowieści w opowieści, choć nie powiedziałbym,
że „Czarny lampart, czerwony wilk”, którego znajdziecie w TaniejKsiazce, to powieść szkatułkowa. Właściwie prozę
autora ciężko się zawsze klasyfikuje, dla mnie to po prostu półka wyższa, a
wszelkie gatunkowe i podgatunkowe szufladki, do których zdaje się przynależeć,
są jedynie środkiem do celu, a nie celem samym w sobie.
Trudno więc mi tak do końca nazwać powieść mianem
literatury fantasy, bo chociaż ma wszystkie nieodzowne elementy, by tak ją
sklasyfikować, zwinnie wymyka się próbom definiowania jej. Powieść przygodowa?
Mitologiczna? Legendarium, by posłużyć się tym kojarzącym się z Tolkienem,
mistrzem fantasy, terminem? I tak, i nie. Satyra? Analiza społeczna? Również tutaj
brak jednoznaczności. Ot literatura Jamesa, tak po prostu.
A co to znaczy? Przede wszystkim moc i siłę.
Brutalność, szorstkość, wulgarność nawet. Samczy bohater, jak wzór
fantastycznego barbarzyńcy, szalona ekipa, świat niegościnny i świetnie zaprojektowany.
James brnie przez to wszystko, czasem bardzo leniwie, poetycko wręcz, czasem
szarpiąc się, wyrywając do przodu, zostawiając za sobą różne sprawy, na
przemian wlokąc nas za sobą bezlitośnie, to znów popychając do przodu albo
traktując, jak kompanów. Nie oszczędza bohaterów i nas nie oszczędza, tym razem
nie jest idealny w tym co robi, bo czasem zdarza mu się popędzić za szybko, to
znów nieco za bardzo spowolnić akcję, ale i tak jest rewelacyjny. Specyficzny
także stylistycznie, bo pisze w sposób ciężki, wymagający, taki, który należy
sobie dawkować, a nie pochłaniać na raz, a jednak jakże satysfakcjonujący.
I usatysfakcjonował mnie tą powieścią. Świetnym, mocnym dziełem. Dziełem nie dla każdego, nie ma się co łudzić, to jednak trzeba lubić, trzeba chcieć tej wagi i tej dziwności, a jednak wartego polecenia każdemu. Żeby chociaż przekonał się, czy to rzecz dla niego. Oby pozostałe tomy trylogii zachowały poziom, ale w to akurat nie wątpię.
Sprawdźcie też nowości w
księgarni TaniaKsiazka.pl.
Recenzja opublikowana także na portalu Sztukater
Komentarze
Prześlij komentarz