Lucky Luke #24: Karawana – René Goscinny, Morris

W POSZUKIWANIU LEPSZEGO ŻYCIA

 

Kolejny „Lucky Luke” trafił w nasze ręce i dobrze. Bardzo dobrze. Tym bardziej, że to kolejny „Luke”, jaki stworzony został przez duet Goscinny / Morris, a kto robił lepsze komiksy z serii od nich? A no nikt nie robił. A ten jest kolejnym naprawdę znakomitym, zabawnym, pouczającym, niosącym coś ciekawego i fabularnie, i historycznie. I znakomitym także graficznie, ale chyba nikogo, kto czytał części przez ten duet robione nie trzeba o tym przekonywać.

 

Lucky Luke znów musi pomóc! Tym razem pod jego opiekę trafiają osadnicy przemierzający kraj w poszukiwaniu lepszych warunków gdzieś na zachodzie. Karawana pod jego ochroną składa się z dwudziestu wozów, celem jest Kalifornia, ale nie będzie łatwo. Nie dość, że wozy zamieszkują najróżniejsze indywidua, to jeszcze ktoś sabotuje całą wyprawę. Jakby tego było mało, na horyzoncie już czają się… Indianie!

 

Temat tego tomu jest jednym z tych motywów – schematów – serii, które eksploatowane były bardzo mocno. Jakaś grupa, o którą zatroszczyć musi się Luke, mający zadanie doprowadzić ich do celu to jednak nie tylko rzecz ograna zdawałoby się, ale też i jeden z Luckylukowych samograjów. Bo ile tu moszna wcisnąć postaci? Ile szalonych interakcji? Ile śmiesznych charakterów? A zarazem ile Dzikiego Zachodu upchnąć na stronach? Więc wciska to Goscinny, upycha, a my mamy z tego masę frajdy, a jednocześnie, jak zawsze, jest w tym dużo ponad tylko zabawę. I wszystko to wychodzi scenarzyście doskonale.

 


Nie ukrywam jednak, że dla mnie osobiście, przede wszystkim jednak i tak rządzą tu dowcipy, które zawsze skutecznie poprawiają humor. Bo kocham poczucie humoru Goscinnego, jego absurdy, ale i trafnie uchwyconą stary. Ale, a tego we współczesnych humorystycznych komiksach środka jest coraz mniej, gagi wcale nie są głupie, coś się za nimi kryje, coś niosą. No świetne są. Tego zawsze oczekuję i to dostaję. Dlatego chętnie wracam do serii, szczególnie, kiedy za sterem siedział Goscinny właśnie, jak tu.

 


Nie można jednak zapomnieć także znakomitych ilustracjach w wykonaniu ojca „Lucky Luke’a”, Morrisa. Proste i cartoonowe współtworzą charakterystyczny klimat cyklu, który kupuje serca czytelników nawet po kilkudziesięciu latach. Mnie to kupuje. Na każdym polu. I okej, znam lepsze komiksy Goscinneg, bo „Asteriks” i „Iznogud” są jeszcze intensywniejsze i więcej w nich żartów dla starszych odbiorców, ale „Luke” zawsze i tak daje radę. I tym razem też dał. I to, co tu dużo mówić, jeszcze jak.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze