Kolejny „Lucky Luke” trafił w nasze ręce i dobrze.
Bardzo dobrze. Tym bardziej, że to kolejny „Luke”, jaki stworzony został przez
duet Goscinny / Morris, a kto robił lepsze komiksy z serii od nich? A no nikt
nie robił. A ten jest kolejnym naprawdę znakomitym, zabawnym, pouczającym, niosącym
coś ciekawego i fabularnie, i historycznie. I znakomitym także graficznie, ale
chyba nikogo, kto czytał części przez ten duet robione nie trzeba o tym
przekonywać.
Lucky Luke znów musi pomóc! Tym razem pod jego opiekę
trafiają osadnicy przemierzający kraj w poszukiwaniu lepszych warunków gdzieś
na zachodzie. Karawana pod jego ochroną składa się z dwudziestu wozów, celem
jest Kalifornia, ale nie będzie łatwo. Nie dość, że wozy zamieszkują najróżniejsze
indywidua, to jeszcze ktoś sabotuje całą wyprawę. Jakby tego było mało, na
horyzoncie już czają się… Indianie!
Temat tego tomu jest jednym z tych motywów –
schematów – serii, które eksploatowane były bardzo mocno. Jakaś grupa, o którą
zatroszczyć musi się Luke, mający zadanie doprowadzić ich do celu to jednak nie
tylko rzecz ograna zdawałoby się, ale też i jeden z Luckylukowych samograjów.
Bo ile tu moszna wcisnąć postaci? Ile szalonych interakcji? Ile śmiesznych
charakterów? A zarazem ile Dzikiego Zachodu upchnąć na stronach? Więc wciska to
Goscinny, upycha, a my mamy z tego masę frajdy, a jednocześnie, jak zawsze,
jest w tym dużo ponad tylko zabawę. I wszystko to wychodzi scenarzyście
doskonale.
Nie ukrywam jednak, że dla mnie osobiście, przede
wszystkim jednak i tak rządzą tu dowcipy, które zawsze skutecznie poprawiają
humor. Bo kocham poczucie humoru Goscinnego, jego absurdy, ale i trafnie
uchwyconą stary. Ale, a tego we współczesnych humorystycznych komiksach środka
jest coraz mniej, gagi wcale nie są głupie, coś się za nimi kryje, coś niosą.
No świetne są. Tego zawsze oczekuję i to dostaję. Dlatego chętnie wracam do
serii, szczególnie, kiedy za sterem siedział Goscinny właśnie, jak tu.
Nie można jednak zapomnieć także znakomitych
ilustracjach w wykonaniu ojca „Lucky Luke’a”, Morrisa. Proste i cartoonowe
współtworzą charakterystyczny klimat cyklu, który kupuje serca czytelników
nawet po kilkudziesięciu latach. Mnie to kupuje. Na każdym polu. I okej, znam
lepsze komiksy Goscinneg, bo „Asteriks” i „Iznogud” są jeszcze intensywniejsze
i więcej w nich żartów dla starszych odbiorców, ale „Luke” zawsze i tak daje
radę. I tym razem też dał. I to, co tu dużo mówić, jeszcze jak.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz