Zaczęło się u mnie nietypowo, bo od tomu drugiego. Uroczego
tomu drugiego, który jakoś szczególnie nie wymagał znajomości pierwszej części,
ale nie miało to większego znaczenia. Kupiła mnie ta opowieść, więc zapragnąłem
poznać część pierwszą. I fajnie jest. Nie wiem, która bardziej mi się podobała
– chyba obie tak samo – ale wiem, że warto jest te małe, sympatyczne i sympatycznie
ilustrowane książeczki poznać.
Święty Mikołaj, znamy go. Brodaty facet w czerwonym
kostiumie, kiedy nadchodzi Boże Narodzenie wsiada do ciągniętych przez latające
renifery sań i leci rozdawać prezenty dzieciom na całym świecie. No ale to w
grudni, a co robi cały rok? Głównie oddaje się przyjemnością, to pójdzie na
spacer, to coś upiecze, poczyta coś, to znów coś porobi. I pojawia się problem.
Bo kryzys, bo redukcja i… i kończy bez pracy. Są łatwiejsze metody na
roznoszenie prezentów, ale jednocześnie na emeryturę jeszcze nie pora. Co teraz?
Mikołaj rzuca się w wir poszukiwania zajęcia i… Właśnie, co ze sobą zrobić? W
czym się sprawdzi? I jak teraz będzie wyglądało jego życie?
Te książki przypominają mi nieco komedie świąteczne
z lat 80. XX wieku. Trochę absurdalne, trochę bliskie życia – kryzys i te
sprawy – i przyjemnie reinterpretujące mit Mikołaja. Zresztą fajny byłby z tego
film: taki z nastrojem, z jajem, z przesłaniem. Coś dla całej rodziny, niby
wpasowujące się w schemat, bo o problemach Mikołaja z jego własnym zawodem było
już całkiem sporo opowieści, a jednocześnie trochę to wszystko odświeża i
pozostaje urocze i ujmujące.
Taka to historia o spełnianiu marzeń niezależnie od
wieku. O tym, że marzyć warto i nigdy nie jest na to za późno. Niby więc zimno,
niby kryzys, a ciepła historia, przyjemna, systematyczna, pouczająca. Dzieje
się tu sporo, komicznie, jest z czego się pośmiać, ale dydaktyzm też jest tu
obecny. Efekt? Nic nachalnie, za to wszystko lekko, prosto, ale na poziomie,
miło, przyjemnie, w sam raz dla dzieci, ale i bez zawodu dla dorosłych.
No i jeszcze te ilustracje. Jak pisałem omawiając
tom poprzedni (kolejny znaczy) szata graficzka miejsca skojarzyła mi się ze
świetnym komiksem „Wielki zły lis” Benjamina Rennera (który doczekał się też
świątecznej przygody w formie albumu „Trzeba ratować święta”) no i to mnie
wzięło. I bierze nadal, bo ogląda się to wszystko znakomicie.
Na Mikołajki i na gwiazdkowy prezent, super rzecz. Warto
poznać, warto do niej wracać. Warto włączyć do stałego świątecznego repertuaru.
Oby powstało więcej części serii.
Dziękuję wydawnictwu Nasza Księgarnia za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz