„Strażnicy” przez dekady byli komiksem, którego się
nie tykało. Legendą, w jaką ingerować nie było można. Ani trzeba. Bo i po co.
Może i Alan Moore ma lepsze dzieła, może i bliższe ideałowi – sam tak uważa
zresztą – ale w komiksie superhero i antihero nie było i nie będzie
doskonalszego uchwycenia tematu nadludzi. Więc co tu dodawać? Ale jednak
dodano. Dodano nieco o bohaterach, zrobiono film, potem rzucono się na głęboką
wodę i postanowiono włączyć te postacie i wydarzenia do głównego nurtu,
dopowiedzieć ciąg dalszy – zupełnie inny w komiksach, a inny w serialu – i tak
docieramy do tego momentu. „Zegar zagłady”, gdzie to włączenie i kontynuowanie
miało miejsce, był świetny. „Rorschach” też jest świetny. I przy okazji to
najlepsza obok „Mister Miracle” i „Visiona” historia Toma Kinga wydana na
polskim rynku.
Rok 1985. Dochodzi do wielkich wydarzeń, które
ratują świat. Koszt jest wysoki, tak w ludziach, jak i w herosach. Rorschach
też ginie.
Rok 2020. Gdy w USA dochodzi do zamachu na
kandydata na prezydenta, sytuacja komplikuje się, gdy okazuje się, że jedynym z
wrogów jest staruszek podający się za Rorschacha właśnie. Czy to możliwe, że
przeżył? A jeśli tak to jak i dlaczego wrócił dopiero teraz?
Znów Tom King i znów pozamiatał. Ja wiem, że wielu
się ten komiks nie spodoba, jak i nie spodobało się to całe zamieszanie ze
Strażnikami w ramach „DC Odrodzenie”, zwieńczone „Zegarem zagłady”, ale tamte
historie przypadły mi do gustu, z szacunkiem podeszły do pierwowzorów i broniły
się całkiem dobrze, nie idąc zbyt łatwą drogą. I tak samo jest tym razem. „Rorschach”
to nie drudzy „Strażnicy”, tamtych nic nie zastąpi, ale uzupełnienie znakomite.
I znakomita, intrygująca historia w miarę samodzielna. W miarę, King starał się
zrobić, co mógł, ale odciąć się od przeszłości i całego dorobku, z ciężarem
historii po prostu nie da. Niemniej stworzył komiks iście rewelacyjny.
Co w nim mamy? To, co w „Strażnikach”, choć podane
z własną wrażliwością: intrygujące postacie osadzone w fabule, którą do przodu
pcha na równi akcja, jak i detektywistyczna zagadka. Jest tu komentarz
społeczny, jest pochylenie się nad superhero, jako takim, a wszystko to w
opowieści, gdzie mamy miks rozrywki i zaangażowania.
Do tego dochodzą ilustracje bliskie „Strażnikom” i
zarazem im dalekie. Ale pasujące i do tej opowieści, i do tego wszystkiego, co
ona kontynuuje i rozwija. Brudna, prosta, ale realistyczna, z kolorem bardziej
złożonym, choć zarazem mniej ekspresyjnym, niż w klasyce Moore’a, wpada w oko i
naprawdę dobrze się prezentuje.
I tyle. Świetny komiks, tak po prostu, nawet jeśli mocno czasem kojarzy się z wątkami z „Kick Assa" Marka Millara. Doskonała historia jako taka i znakomity dodatek do legendy. Nie wszystkich kupi – nie kupi tych uprzedzonych do jakiegokolwiek tykania pierwowzoru – ale każdy, kto lubi dobre opowieści graficzne, coś tu dla siebie znajdzie.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz