Dużo się mówi o tym serialu. Dużo pisze. I
słusznie, bo to jedna z nielicznych produkcji, która Nerflixowi w ostatnim
czasie wyszła. Obok „Stranger Things”, „Dahmera” – no i może jeszcze
„Obserwatora” – stanowi rzecz naprawdę wartą obejrzenia. I może przewidywalne
to wszystko, może oczywiste i oparte na zgranych motywach, ale urocze, ujmujące
i naprawdę przyjemne. Głównie dzięki znakomitej Jennie Ortedze w tytułowej
roli.
Akademia Nevermoore to miejsce, w którym spotykają
się młodzi ludzie z niezwykłymi zdolnościami czy o nietypowym pochodzeniu. I
właśnie tu trafia Wednesday Adams, mroczna, niemal wyzuta z emocji nastolatka,
która szybko odkrywa… No sporo odkrywa, bo i to, że ma moc widzenia pewnych
rzeczy, i to, że jej rodzice mają tu niezbyt ciekawą opinię, a już przeszłość
to w ogóle, i to, że coś się tu dzieje i ktoś morduje ludzi też. A przede
wszystkim to, że sama będzie zagładą dla tego miejsca. Postanawia więc, na swój
własny sposób, rozwiązać to wszystko i… przeżyć.
„Rodzinę Adamsów” lubię. Może nie uwielbiam, ale
pierwsze dwa filmy, nad którymi przysiadł Barry Sonnenfeld, cenię. Animacja
sprzed paru lat też całkiem przypadła mi do gustu, bo ja od dzieciaka
uwielbiałem takie mroczniejsze klimaty. I pewnie klasyka też by mnie kupiła,
ale okazji poznać jak dotąd nie miałem. Na trzeci film fabularny spuszczę
zasłonę milczenia, szkoda gadać. Za to o „Wednesday” chce się mówić, i mówić
warto.
Okej, serial ideałem nie jest. Bo to trochę taki
burtonowski „Harry Potter” no i nie zaszkodziłoby mu więcej mroku, więcej
psychopatii w kreacji naszej bohaterki i nieco mniej teen dramy. A i pewne
zmiany obsadowe byłyby jak najbardziej in plus, bo Luis Guzmán jako Gomez to
porażka, a Fred Armisen o wyglądzie Jerzego Stuhra (a może powinienem pisać
Jerzego S.?) jakoś mija mi się z rolą Ferstera, jakiego polubiłem. No ale to
tyle. Reszta jest świetna. Burton, jak to Burton, serialowi nadał udanego
klimatu. Fabuła nie stroni od nawiązań do filmów – scena tańca nieodmiennie
kojarzy się z „Pulp Fiction”, a krwawy bal to moment rodem z „Carrie” – aktorzy
sobie radzą, a Ortega po prostu kradnie cały show swoją stonowaną kreacją, udowadniając,
że jest jedną z ciekawszych obecnie aktorek młodego pokolenia. I że chyba nie
minie jej tytuł „królowej krzyku”, po występach tu, w „Krzyku”, „X” i tym
podobnych produkcjach.
I okej, trochę boli, że oczywiste jest kto jest tu
złym. Ale z drugiej strony sam finał nam to w pewnym stopniu rekompensuje. I pozostawia
niedosyt, bo chciałoby się ciągu dalszego, a tu czekać trzeba. Ale czekać,
wierzę w to, będzie warto. A serial tak szybko nie popadnie w zapomnienie – już
pobił rekordy oglądalności i zanosi się, że będzie tylko lepiej. Więc polecam,
choć pewnie już widzieliście i polecać nie trzeba. I choć znajdą się i tacy,
których ta estetyka i to podejście nie kupi. Ale mnie kupiło i chcę odświeżyć
sobie wspomniane już filmu Sonnenfelda.
Komentarze
Prześlij komentarz