24 godziny (sezon 2)

NAJLEPSZE 24 GODZINY W ŻYCIU

 

O „24 godzinach” już pisałem. Tak ogólnie. Tak trochę bardziej szczegółowo. Teraz wracam, bo w sumie jest po co. Z jednej strony odświeżam sobie serial – nie liczę, który to raz z kolei – z drugiej, drugi sezon z przełomu 2002 i 2003 roku, mój ukochany sezon, by być dokładnym, świętuje swój jubileusz, więc… No dobra to okazja, by trochę powspominać, trochę pozachwycać się i przypomnieć bo teraz, dwie dekady później, serial trochę zapomniany jest, a niesłusznie, bo w swoich najlepszych momentach – a ten do nich należy – produkcja była to iście genialna.

 

Półtora roku temu Jack Bauer, agent oddziału antyterrorystycznego, ocalił kandydata na prezydenta przed zamachem, ale sam stracił bliską mu osobę. Teraz zmienił się nie do poznania, nie pracuje dla rządu i nie chce mieć z nim nic wspólnego, zapuścił się i właściwie jedyne, na czym mu zależy, to odzyskanie kontaktu z córką, która po tragedii sprzed osiemnastu miesięcy unika go i wiedzie własne życie. Ale wtedy okazuje się, że terroryści sprowadzili do Stanów bombę atomową i chcą ją zdetonować w Los Angeles. Co gorsza do końca dnia zostało już tylko kilkanaście godzin, a jedyny trop, który może doprowadzić agentów do terrorystów, może podjąć jedynie Jack, który kiedyś już infiltrował tę grupę. Jack wkracza do akcji, ale przede wszystkim by ratować córkę, a czas ucieka…

 

Zaczęło się tak. Miałem te naście lat, chodziłem do gimnazjum jeszcze i w sumie kinem się pasjonowałem, ale serialami? Cóż, to był czas, kiedy naprawdę dobrych produkcji telewizyjnych trzeba było ze świecą szukać. Więc jakoś tak „24 godzinami” nie zainteresowałem się od razu. Szumnie to to reklamował Polsat wtedy, ale ja już miałem alergię na wszelkie te megahity, które każdego niby zachwycić mają, a okazują porażką. No i fanem sensacji jakoś nigdy nie byłem. A jak jeszcze po kilka razy dziennie puszczali te reklamy… Co tu dużo mówić, rzygałem tym i premiery oglądać nie miałem zamiaru najmniejszego. Ale w życiu różnie bywa, wiecie to sami. I tak się tego dnia złożyło, że czekałem na pokaz laserów na niebie, czasu było dużo, w telewizji nic ciekawego, no mówię trudno, obejrzę jeden odcinek tych „24 godzin”, akurat zabiję trochę czasu i… No wpadłem, przepadłem. Trochę przesadzam, bo ta premiera jeszcze tak wybitna nie była, ale na tyle dobra, bym chciał więcej. Bym dał szansę kolejnym odcinkom. A lasery? Ostatecznie nie obejrzałem, bo zanim skończyła przerwa, pokaz się nie zaczął, a ja tracić serialu nie chciałem. Ot paradoks.

 


To był pierwszy sezon, śledziłem go, wycinałem z programu tv opisy odcinków, śledziłem w telewizji relację ze sporego wydarzenia, jakim była kinowa premiera „24 godzin” – tak, to był taki sukces, że w Polsce zrobiono event w postaci całej dobry w kinie, gdzie wybrani widzowie mogli obejrzeć na raz cały sezon. Wyobrażacie sobie coś takiego dziś? A ja siedziałem, oglądałem te relacje i starałem się wypatrzeć tam w tle, co dzieje się w dalszych odcinkach serialu, bo Polsat pokazywał jeszcze nocne epizody, a tu w kinie już były te w dzień się dziejące. Tak mnie to wzięło. A potem jeszcze obejrzałem powtórki pierwszej serii, a w końcu doczekałem drugiego sezonu i… zaczęło się.

 

Myślałem, że lepiej być nie może, bo sequel, a sequel musi być gorszy, ale gdzie tam. Twórcy poszli sequelową zasadą, że ma być więcej, bardziej widowiskowo, bardziej zaskakująco, z większym rozmachem, ale też i na wyższym poziomie. Spójrzcie tylko, jak to się zaczyna. Mamy ósmą rano, kiedy dowiadujemy się, że bomba ma dziś wybuchnąć. Do końca dnia to tylko szesnaście godzi, a tu jeszcze Jack przez cały epizod nawet nie zabiera się do roboty. To, że czas ucieka, czujemy jeszcze dobitniej. A granie tym upływem czasu i czasem samym w sobie świetne jest. Osadzenie pierwszego sezonu w ciągu doby miało głębszy sens, drugi z formuły zrezygnować nie mógł, ale jednocześnie nie mógł przesadzić z kolejnym motywowaniem 24 godzin, więc nie dość, że akcja z bombą rozwiązuje się po połowie sezonu (nic to jednak niezwykłego, przecież zamach na Palmera w poprzednim sezonie był już w ósmym epizodzie), to jeszcze potem mamy kolejne wydarzenia, z wątkiem powiązane, a gdy myślimy, że to już koniec… No cóż, sezon się kończy, ale wydarzenia trwają, poza ekranem. Tylko my już ich nie widzimy. I to robi robotę.


A robotę robi też samo poprowadzenie tego wszystkiego. Nie będę Wam wmawiał, że to sezon bezbłędny, bo tak nie jest – wątek Kim można by (i trzeba było) lepiej umotywować, dając zamiast zbiegu okoliczności, że miesza się w aferę akurat tego dnia, wątek, że to ostrzeżenie Jack powoduje jej problemy, gdy chce wywieźć Megan przed bombą). Gdy jednak przymknąć na to oko, cała reszta jest po prostu miodna. Zwroty akcji atakują nas co chwila i w większości zaskakują. Tempo porywa, a całość czasem ociera się o absurd, ale wychodzi z tego obronną ręką. Jack sprowadza do CTU świadka, strzela mu w serce i odcina głowę piłą? Terroryści wysadzają CTU? Jack rozbija się samolotem? Bandziory torturują Bauera, zmuszając go do wymiotów, paraliżując mu przeponę, by nie mógł oddychać i zamęczają go na śmierć? To tylko niektóre atrakcje, jakie mamy w serii. Po piętnastym epizodzie, absolutnej perełce (uwaga spoiler, ale muszę to powiedzieć: Jack wsiada do samolotu, którym ma wywieźć bombę nad pustynię, bo nie da jej rozbroić, ale by wybuchła we właściwym miejscu, Bauer musi zginąć, kierując maszynę do ostatniej chwili. No i odlatuje z bombą, żegna się z córką. A my zastanawiamy, jak z tego wybrnie, bo musi, ale nie ma szans) tempo nieco spada. Akcja rozpręża się, ale napięcie nadal jest znakomite. A jeszcze jaki klimat, czasem wzruszenia… No i fabuła, fajnie poplątana – niektórzy narzekali, że za bardzo – nieoczywista i pokazująca, że rząd USA bywa równie wielkim terrorystą, co bliskowschodni goście z bombą atomową.


 Super, po prostu super. A jak się ogląda to na DVD, gdzie mamy możliwość włączenia scen wyciętych tak, by wydłużyły nam epizody, jest jeszcze lepiej. I zostaje tylko żal, że „24” takiego poziomu nigdy już nie osiągnęło – no może jeszcze trzeci sezon zbliżał się poziomem, ale jedynie zbliżał – a od czwartego, gdzie zmieniła się niemal cała obsada, to już nigdy nie było to samo. I ja wiem, że widzowie wolą sezon piąty, bo to właściwie to samo, co drugi, tylko z mocno uproszczoną, przewidywalną intrygą (acz oddać mu trzeba, że początek i sam ścisły finał ma niemal doskonałe), ale dla mnie to właśnie dwójeczka jest tym, co serial ma najlepsze. I do tego najmocniejsze – rzecz jest brutalna do tego stopnia, że kiedy Polsat emitował ją po raz pierwszy, w godzinach wieczornych, doszło do protestów i serial przeniesiono na nocne godziny emisji. Niestety to przełożyło się też na oglądalność i w efekcie na trzecią serię czekaliśmy długo, zanim trafiła na TV4 bodajże, a jeszcze dłużej na polsatową premierę.

 


No i miałem trochę powspominać, trochę pochwalić, a rozpisało mi się od choroby. Chyba pora kończyć. Więc kończę, ale tak dla formalności dodam, że polecam. Bo warto. I bo to chyba razem z „Archiwum X” najlepsza serialowa jazda, jaką miałem w życiu i za każdym razem, kiedy wracam do serii, jestem tak samo zachwycony, jak przed laty. No ale każdy zna takie rzeczy, które nigdy mu się nie nudzą, a „24” to jedna z nich. Przynajmniej dla mnie. I przynajmniej do pewnego etapu.

 

(a na koniec drobna rada, jeśli będziecie zaopatrywać się w wersję DVD, sięgnijcie po któreś z zagranicznych wydań, bo polskie pozbawione jest dysku z bonusami).

I jeszcze drobiazg. W tym sezonie mamy przygotowania do ślubu jednej z bohaterek, co jest ewidentnym puszczeniem oka do fanów zaznajomionych z kulisami. Zanim bowiem ten serial stał się opowieścią o terrorystach, miał być komedią romantyczną ukazującą ostatnią dobę przygotowań przed ślubem.


Komentarze