Dzika noc


CICHA NOC, ŚMIERCI NOC ZŁEGO MIKOŁAJA

 

„Dzika noc” to taki film, który obejrzeć musiałem. Tak po prostu. Bo jak tu nie obejrzeć czegoś, co złożone jest ze schematów, scen i pomysłów, które uwielbiam od lat, dekad właściwie? Nie da się, więc obejrzałem. I co? I trochę mało tu inwencji własnej, trochę mało też tej wdzięczności, jaką epatowały jego pierwowzory, tego uroku. Ale nadal jest dobrze, jest przyjemnie i warto się w to wgryźć. A potem wracać w okresie świątecznym.

 

Lightstone’owie spotykają się na święta w rodzinnej posiadłości. Ma być pięknie, ma być super, ale super nie jest. Rodzina się bowiem rozsypała, siedmioletnia Trudy marzy tylko, by znów się złączyła, a jakby tego było mało domostwo atakują terroryści. I tu na scenę wkracza… sam Święty Mikołaj, z którym dziewczynka ma połączenie przez walkie-talkie. A że ten Święty wcale taki święty nie jest, postanawia rozprawić się z bandziorami…

 

I rozprawia bezkompromisowo. I jest krwawo. Dynamicznie też jest. I dzieje się. Tommy Wirkola, norweski reżyser, który dał nam „Zombie SS”, „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” czy „Siedem sióstr” (a który zapowiada na ten rok „Spermageddon”), do wielkich twórców nie należy. Ale coś tam potrafi. No i widać, że to przede wszystkim rzemieślnik, a nie artysta, bo ktoś z lepszym wyczuciem zrobiłby z „Violent Night” coś naprawdę porywającego. A na pewno bardziej pastiszowego i krwawego, bo o to aż się prosiło.

 

Ale i tak niezłe to kino. Czego tu właściwie nie ma. Najmocniej w oczy rzuca się mix „Szklanej pułapki”, „Kevina samego w domu” (Trudy zastawiająca w domu pułapki na bandytów) i „Złego Mikołaja”. Ale widać też echa „Witaj Święty Mikołaju” czy wszelkiej klasyki o uwierzeniu w Świętego na przekór wszystkim, z „Cudem na 34 ulicy” włącznie. Z tym, że więcej tu sensacji niż uroku, trochę horroru, sporo akcji… Napięcia? Mało, dla mnie właściwie brak, jest za to kilka scen komediowych. Krew? Jest, ale dość umowna.

 


Niemniej ogląda się to przyjemnie, bez nudy. Takie kino do pośmiania się z popcornem w ręku, w towarzystwie kogoś, z kim można pokomentować bzdury i z sentymentem wytknąć palcem skąd znamy te sceny, momenty, motywy, muzykę nawet. Ot i tyle. Albo aż tyle, bo we współczesnym kinie i tego jest niewiele.


Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.

Komentarze