Lucy jako takiej chyba nikomu nie trzeba
przedstawiać, prawda? W końcu to najsłynniejszy australopitek w dziejach, więc
coś tam o uszy musiało się Wam obić. A jeśli nie bardzo, nie za wiele, z pomocą
przychodzi Wam ta powieść graficzna. Bo może to i artystyczna reinterpretacja
jej losów, może to tylko wyobraźnia autorów, ale dzięki nim Lucy zyskuje nowe życie,
a za sprawą szaty graficznej całość wygląda tak, że z miejsca chce się po nią
sięgnąć i czytać.
Trzy miliony lat temu, Etiopia. Tu właśnie dochodzi
do ważnych wydarzeń na drodze człowieczej ewolucji. I tu właśnie żyje ona –
przedstawicielka australopiteków. W roku 1974 zostanie znaleziony jej szkielet,
ekipa odpowiedzialna za to odkrycie nazwie ją Lucy, zainspirowana piosenką „Lucy
in the Sky with Diamonds”. Naukowcy ustalą, że Lucy zginęła przez upadek albo
utonięcie, ale jak wyglądało jej życie?
To próbują pokazać nam Norbert i Liberatorte,
którzy zabierają nas w wędrówkę po świecie sprzed milionów lat. Świecie pełnym
roślin i zwierząt, w dżungli, gdzie czyha wiele zagrożeń, ale i wiele piękna. I
wraz z nimi obserwujemy losy Lucy, jej walkę o przetrwanie, lęk, macierzyństwo
i wiele, wiele więcej.
Czy traktować to jak komiks historyczny, czy nie,
„Lucy” to świetna rzecz jest. Tak po prostu. Liberatore, ten sam, który dał nam
dalekiego od delikatności i oszczędzania czytelnika, mocno kontrowersyjnego
„Ranxa”, tu oferuje wręcz łagodne, czułe niemalże podejście do tematu. Nie
mówię, że nie ma tu brutalności, bo to historia o świcie zwierząt, a ten jest bezlitosny,
ale… Właśnie, w całym tym hiperrealizmie, jaki serwuje nam Liberatore, widać nie
tylko ujmujący zachwyt przyrodą, ale momentami i fantastycznie niemalże barwny.
Przesadzony? Nawet jeśli, to jak pięknie.
No i zdawałoby się, że to wystarczy, że dla samych
tych rysunków po album warto sięgnąć – bo warto – ale treść też tu
satysfakcjonuje. To kawał udanego fantazjowania na temat, co by było, co być
mogło i jak. Fajnie jest tu wszystko ukazane, odmalowane. I rzeczywistość, i
bajka trochę taka. Coś z opowieści przygodowej, coś z dramatu, a momentami
czułem się, jakby za chwilę na horyzoncie miał się tu pojawić monolit z „Odysei
kosmicznej” – może to wina okładki, jak z dzieł sci-fi? Ale bawiłem się dobrze,
choć jakoś tak za opowieściami o małpach nie przepadam. Ta konkretna miała
jakiś taki urok i siłę wyrazu, że do mnie przemówiła.
Więc polecam z czystym sercem. Bardzo fajna rzecz,
coś, co genialnie się ogląda, przy czym chce się zatrzymać na dłużej, by
popodziwiać piękno prac rysownika i jego wizję świata z zamierzchłej
przeszłości, niby tak odległego, a jakże bliskiego zarazem. Czasem czułem się
przy tym wszystkim, jak dzieciak, odkrywający niby coś zwyczajnego, a
niezwykłego zarazem. Warto zatem pod każdym względem.
Dziękuję wydawnictwu
Kultura Gniewu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz