Ultimate Spider-Man, tom 13 – Brian Michael Bendis, Mark Millar, Jonathan Hickman, Nick Spencer, Mark Bagley, Sara Pichelli, David Lafuente, Leinil Francis Yu, Stephen Segovia
No i nadszedł ten moment. Wielki finał losów
Spider-Mana – a przynajmniej Spider-Mana w postaci Petera Parkera kryjącego się
pod maską – a zarazem nowe otwarcie i wprowadzenie na scenę postaci Milesa
Moralesa. Śmierć Spider-Mana? Trochę razy już mu się umierało, jeszcze więcej
razy porzucił swą rolę, a Marvel z zabijania bohaterów (a potem ich ożywiania)
zrobił stały element swoich publikacji, więc co tu można jeszcze ciekawego
opowiedzieć? A no można, jeśli jest się takim Bendisem, wspieranym na dodatek
choćby przez Marka Millara i Jonathana Hikcmana. Dlatego ten tom jest taki
rewelacyjny, zabawny, niewymuszony, a jednocześnie nasycony emocjami,
wzruszeniami i wyśmienitą akcją. Więc jest, co poczytać, jest na co popatrzeć i
zachwycać się też jest czym. I w końcu, po latach, w wersji, jaka się nam po
prostu należała. Ale po kolei.
W życiu Petera, jak zawsze, się dzieje. Sprawy
szkolne, osobiste relacje… A tu jeszcze Ultimates decydują się szkolić Petera
tak, by poradził sobie, jako heros. Niestety pierwsze szkolenie z Iron Manem
kończy się na polu walki pomiędzy Black Cat a Mysterio o Klucz Zodiaku –
artefakt, który dał władzę Kingpinowi, a który potrafi spełniać wolę
posiadacza. Efekt jest katastrofalny, ale prawdziwa katastrofa dopiero
nadchodzi. Z Triskelionu uciekają Osborn, Kraven, Dock Ock, Electro, Sandman i
Vulture. Cel mają jeden i wiadomy – zamordować Petera. Niestety Spider-Man nie
może liczyć tym razem na pomoc herosów, wybucha bowiem wojna między Ultimates a
Ultimate Avengers. Zaczyna więc walkę o przetrwanie i ocalenie swoich bliskich…
Ten komiks to był strzał w dziesiątkę. Uśmiercić
jednego z najbardziej lubianych bohaterów i zarazem uśmiercić tak, by już nigdy
nie wrócił. Potem, oczywiście, na chwilę to odwrócono, ale wiele lat od tamtej
chwili minęło, a i to było jedynie po to, by zaraz potem uśmiercić całe
uniwersum Ultimate (choć w tym roku Hickman, który tego dokonał, ma je
przywrócić), a wraz z nim Petera. Można by powątpiewać, czy ogłoszenie już w
tytule, że Peter umrze to dobre rozwiązanie, ale ewentualne głosy przeciw
takiemu podejściu do tematu milkną bardzo szybko. Chwyt reklamowy? Owszem.
Podniesie się sprzedaż? Pewnie. Ale Bendis pokazał coś jeszcze – wiemy, że
śmierć nadciąga, że jest blisko, coraz bliżej, więc autor każdy moment zbudował
tak, by wypełniały go emocje. MJ wraca do Parkera, J. Jonah Jameson, który
odkrył jego tajną tożsamość, jest gotów zrobić dla niego wszystko w ramach
podzięki za ocalenie życia. Kapitan Ameryka jest jemu przeciwny. Każda z tych
relacji to mały brylant wypełniony smutkiem, bo wiemy co nadciąga. Wiemy co
będzie. Chcemy do ostatniej chwili łudzić się, oszukiwać, mieć nadzieję, bo przecież
pojawia się pomoc, bo Peter jakoś sobie radzić, bo… bo… Ale nadziei nie ma. I
to przejmuje do głębi.
A wielka zasługa tego, jak doskonale Bendis
rozkłada akcenty. Akcja jest poprowadzona z mangową niemalże dynamiką. Czułe
chwile trafione są w punkt – niby teen drama, ale na poziomie o niebo wyższym,
niż np. w serialowej „Ms Marvel”, jak dla mnie wielkiej porażce MCU. Spokojne
momenty… tych prawie już nie ma, od chwili, gdy akcja zaczyna się na całego, a
na to długo czekać nie musimy. Reszta to jedna wielka walka z czasem.
Pojedynek, który wyczerpuje i bohaterów i nas. Potem zostaje już tylko smutek.
I paradoksalnie, dobra zabawa.
Część tego tomu wyszła po polsku przed laty w
ramach „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” i już wtedy zachwycała. Ale sporo w
niej brakowało. Teraz dostajemy całość – nie tylko wprowadzenie, nie tylko ciąg
dalszy, w postaci poruszającego hołdu, jakim jest „Ultimate Fallout”, ale też i
kontekst w postaci miniserii „Ultimate Comics Avengers vs. New Ultimates”. Tego
wtedy nie było, teraz mamy, a nie dość, że ważne to, że mocno związane i
wpływające na wydarzenia, to jeszcze jakże doskonałe. „Fallouta” też zresztą
kiedyś nie mieliśmy (ot fragment w tomie o Moralesie), a robi wielkie wrażenie
i za gardło chwycić potrafi.
No i jeszcze rysunki. Graficznie komiks stoi na
wysokim poziomie. Wprawdzie nie jest równe to to, czasem kuleje, ale gdy na
scenę wraca Bagley, pokazuje co potrafi. Przez trwanie „Ultimate Spider-Mana”
różnie z jego kreską bywało, ale zła nigdy nie była, za to w tym albumie wspina
się on na wyżyny własnych możliwości, jakby także i on chciał oddać hołd
Peterowi. Nie boi się czerni, nie unika szczegółów. Po prostu urzeka. Podobnie,
jak z głową położony kolor. I może to nie jakość jego najlepszych prac z
„Amazing Spider-Mana” („Pościg”, „Wrzask” i te sprawy), ale niewiele im
brakuje. A przecież jest tu jeszcze paru świetnych artystów, którzy też
pokazują, na co ich stać.
To wszystko, plus znakomite wydanie, sprawiają, że
ten album to absolutne musisz-to-mieć nie tylko dla fanów Spider-Mana, ale
komiksów superhero w ogóle. Coś, co świetnie sprawdza się jako widowiskowy
akcyjniak, teen drama, obyczajowa historia, jak i wyciskacz łez. A po wszystkim
znów zostaje niedosyt, ta ochota na więcej, choć to przecież najgrubszy Pająk, jaki wyszedł w naszym kraju. I jeszcze coś, co kołacze nam się
tam jeszcze po czaszce, po serduchu… No takich historii nam, czytelnikom, po
prostu trzeba, jak najwięcej.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostepnienie
egzemplarza do recenzji.
Na koniec jeszcze mała chronologia tego, jak czytać
zawartość tomu:
·
Ultimate Spider-Man #153-155
· Ultimate Avengers vs. New Ultimates #1-2
·
Ultimate Spider-Man
#156
·
Ultimate Avengers vs. New
Ultimates #3
·
Ultimate Spider-Man #157
·
Ultimate Avengers vs. New
Ultimates #4
·
Ultimate Spider-Man
#158-159
·
Ultimate Avengers vs. New
Ultimates #5
·
Ultimate Spider-Man #160
·
Ultimate Avengers vs. New
Ultimates #6
·
Ultimate Fallout #1-6
Komentarze
Prześlij komentarz