Powiedzieć, że prozę Terry’ego Pratchetta uwielbiam
to zdecydowanie za dużo. Bo nie jest to autor, który zwaliłby mnie z nóg,
zachwycił, poruszył, choć akurat bawię się przy jego książkach nieźle, a nawet
dobrze. No i mam na półce niemal wszystkie tomy „Świata dysku”, czyli jego opus
magnum, jakby ktoś nie wiedział. Więc nie jest to też autor, którego bym nie
cenił. A tak się akurat złożyło, że niniejszej powieści, choć to część „Dysku”
przecież, nie miałem, więc tym chętniej przygarnąłem. A część to bardzo
przyjemna, lekka, zabawna, dobrze napisana. Nadal nie wybitna, ale wybitnych
książek Pratchett nie pisał, niemniej warta poznania czy znacie całą serię, czy
nie.
Ten kot potrafi sobie poradzić. Maurycy żyje na ulicy
i ma swój własny patent na zarobek. Zna to każdy – tresowane szczuty, plus
jakiś chłopak z fletem i można się wzbogacić. A on posiada i to, o to. Ale na
horyzoncie dzieje się coś złego, ktoś gra, ale melodię złą, a szczury… Cóż,
szczury mogą się rzucić sobie do gardeł i co wtedy? Ktoś musi poradzić sobie z
tym wszystkim...
Ktoś kiedyś gdzieś (nie jestem pewien, ale chyba
recenzent „CD Action” omawiający napisaną przez córkę Pratchetta grę „Rise of
the Tomb Raider”) napisał, że z prozą autora jest tak, że świetnie pisze, ale
fabuły jego książek są proste i nie zachwycają niczym szczególnym. No i ja się
z tym zgadzam. Co nie przeszkadza mi dobrze się bawić czytając te dzieła. Bo
może i fabuły arcydziełami nie są, może humor nie śmieszy mnie do łez, a jedynie
wywołuje lekki uśmiech na twarzy, może i wszystko, co znajduje się w prozie
brytyjskiego pisarza wzięte jest z innych dzieł i popkultury, ale…
No właśnie, sympatyczne to jest, fajne, ujmujące,
urocze… Lubię zabawę konwencją, lubię takie meta podejście, samoświadomość, a
to tu jest. Pratchett wziął w tym „Świecie dysku” wszystko, co znane i lubiane:
baśnie, fantastykę, podania ludowe, horrory Lovecrafta, brytyjską rzeczywistość
etc., etc., przepuścił to przez filtr własnej wrażliwości artystycznej i stworzył
serię może nie dla każdego, ale jednak poznania wartą. Oczytany czytelnik nawet
jeśli nie bawi się fabułą, jako całością, bawi się smaczkami, nawiązaniami,
odniesieniami, puszczaniem oka…
A ten tom godnie serię reprezentuje. Niby to takie
coś dla młodszych odbiorców, niby prostsze, a nadal zachowujące to, co u
Pratchetta cenimy. Urocze jest to wszystko, ujmujące, sympatycznie bawi się
mitem flecisty z Hameln, a jednocześnie pokazuje nam nieco inne, zwierzęce
oblicze „Świata Dysku”, spójne z całym tym szaleństwem serii, a jednocześnie
fajnie je uzupełniającym. No po prostu jest tu wszystko to, co w prozie
Pratchetta lubimy i czego chcemy, łącznie z tą niezależnością, która sprawia,
że każdy tom możemy czytać niezależnie od całej, rozległej przecież, bo kilkudziesięciotomowej,
reszty i to bez straty.
Więc polecam. Nie idealne, ale bardzo dobre dzieło,
które bardzo dobrze bawi się mitami, baśniami, podaniami i fantastycznymi
elementami. Na śmieszno, i na poważnie. I w sumie jedyne, co bym zmienił, to ta
okładka – bo ani ja za filmowymi nie przepadam, ani też nie jest to grafika,
która sprawiłaby, że dorośli sięgnęliby po tę pozycję, a przecież to lektura,
która kupi i ich. Właściwie to przede wszystkim ich kupi, bo przecież młodzi
nie wyłapią wszystkich smaczków, jakie kryją się na stronach książki. Na szczęście
są też wydania z ładniejszymi okładkami.
Recenzja opublikowana
na portalu sztukater.
Zadziwiający kot Maurycy do kupienia na Bonito.
Komentarze
Prześlij komentarz