„Pasażer”, czyli pierwsza
część tej opowieści – choć dziejąca się od niej później, bo po śmierci głównej
bohaterki „Stelli Maris” – była wynikiem pracy Cormaca McCarthy’ego sukcesywnie
rozwijanej od niemal pół wieku. „Stella Maris” to wynik jego równie długo trwających
marzeń, by napisać powieść o kobiecie. No i zarazem to także dopełnienie całej
opowieści. O wiele cieńsze, wędrujące innymi ścieżkami gatunkowymi, ale tak
samo fascynujące i ujmujące. I zachwycające pisarstwem, głębią i literacką
jakością, jakiej tak bardzo brakuje współczesnym książkom.
Rok 1972. Tytułowa Stella
Maris to szpital psychiatryczny do którego trafia Alicia Western – córka naukowca,
który pracował przy bombie atomowej, a zarazem genialna skrzypaczka i matematyczka.
Wszystko poszło nie tak, jej brat po wypadku na torze rajdowym, zapadł w śpiączkę,
a ona popadła w depresję. Nękana halucynacjami… Właśnie, czy na pewno szuka
pomocy? Ze swoim psychiatra toczy bowiem swoistą grę, a rzeczywistość, kłamstwa
i urojenia, zaczynają splatać się w jedno…
Czytam tę powieść i jakoś
tak z miejsca kojarzy mi się z tzw. „Trylogią kobiecą” Stephena Kinga. A dokładniej
jej pierwszymi dwoma częściami – „Gra Geradla” i „Dolores Claiborne”. I nie,
nie porównuję jakości prozy Cormaca i Kinga, to zupełnie inne światy i przepaść
prawdziwa, ale w obu przypadkach mamy do czynienia z prozą pokazującą dwie
strony tej samej monety – u Kinga były to dalekie echa powiązań, u McCarthy’ego
wszystko powiązane jest ściśle, ale podobieństwa widać. Podobnie jak fakt, że
obaj podjęli się zobrazowania i zanalizowania kobiet. Choć „Stella Maris” robi
to w zdecydowanie bardziej wybitny sposób, niż rozrywkowa proza Mistrza
Horroru, który jedynie momentami wspinał się tam na nieco wyższe półki.
No a „Stella Maris” to
półka najwyższa. Rzecz przywodząca skojarzenia z „Pięknym umysłem”, ale… Nie,
mimo tego wszystkiego, co dotąd napisałem, prozy McCarthy’ego nie da się
porównywać z żadną inną. A niniejsza powieść, dopełnienie „Pasażera” i zarazem
ostatnie dzieło autora (przynajmniej wydane za życia, okaże się kiedyś, co tam
skrywają jeszcze jego archiwa) to nie tylko piękne dzieło literackie, ale i piękne
podsumowanie jego twórczości. Dlaczego? Tylko spójrzcie – z jednej strony to opowieść
o nauce (i muzyce, tak przy okazji), o czymś tak beznamiętnym jak matematyka
czy mechanika kwantowa, a jednak pokazująca jak wielkie rzeczy i jak wielkie
emocje mogą kryć się miedzy tym wszystkim. I tak samo jest przecież z
pisarstwem autora, beznamiętnym, sterylnym, zimnym, niczym sekcja zwłok, a
jednak odsłaniającym cało sedno, serce i umysł.
Pięknie mu to wychodzi. Pięknie
opowiada o ludziach, o umyśle, o szaleństwie, o miłości, o relacjach, o
cierpieniu. Pięknie też kreśli te swoje postacie – a właściwie jedną postać,
cała reszta ukazana jest przez jej pryzmat. Ale jak jest ukazana! W formie
zapisu wyznań bohaterki, niczym wywiadu rzeki (tu znów powracają skojarzenia z „Dolores”,
która była zrobiona w formie rejestracji zeznania głównej bohaterki), genialnie
napisana, stylem, który jest tak surowy, jak krwisty i tak ascetyczny, jak wysmakowany,
działający na wyobraźnię i pozostający długo w czytelniku.
Warto. Obie na raz. Przeczytać,
zachwycić się, docenić, smakować… I chcieć więcej.
Dziękuję Wydawnictwu
Literackiemu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz