Star Wars Komiks 1/2016 - Księżniczka - Mark Waid, Terry Dodson, Greg Rucka i Marco Checchetto

(F)LEIA


Ciężko mnie nazwać fanem SW, ale na pewno można powiedzieć o mnie, że jestem fanem komiksów. Nie żebym SW nie lubił, bo tak nie jest. Doceniam tak filmy, jak i ich wpływ na kinematografię, ale znam całe mnóstwo o wiele lepszych dzieł – i to w gatunku SF czy Kina Nowej Przygody. Poza tym od kina – i właściwie każdej innej formy rozrywki – oczekuję czegoś więcej, niż tylko zabawy. Ale zostawmy to. Komiksy czytam z miłości, a że SWK to w chwili obecnej jedyne, co można dostać w kioskach poza komiksami stricte dla dzieci, sięgam po nie. W ostatnim czasie doszły do tego znane nazwiska. Gorące teamu tworzące poszczególne historie. Niestety, choć pierwszy numer spełniał oczekiwania rozbudzone grupą twórców, o tyle kolejne, w tym i ten właśnie, który teraz omawiam, podtrzymały tylko moje zdanie, że komiksy SW to jednak jedna z najniższych komiksowych półek.


A mogło być pięknie. Na ten numer złożyły się dwa komiksy. Pierwszy, o misji Lei, która po zniszczeniu Aldeerana szuka niedobitków by ocalić swój naród, napisał Mark Waid. Człowieka tego znamy z „Przyjdź królestwo” – i właściwie każdej serii DC i Marvela – ale także i „GateCrashera” i to właśnie to ostatnie „dzieło”, miałkie dość i bez polotu, przypomina najbardziej „Leię”. Bo co w „Lei” niby takiego jest? Sztampowa akcja, kilka ciekawych scen i brak spójności postaci. Przeczytałem, zapomniałem i pewnie nie wrócę więcej.

Graficznie ta część też jest słaba. Dodson to człowiek, którego nie zbyt lubię, bo nie pasuje do poważnych treści, ale do którego mam sentyment ze względu na ilustracje do znakomitych (scenariuszowo oczywiście) albumów „Trouble”, „Marvel Knights Spider-Man” (oba napisane przez Marka Millara) czy „Spider-Man/Black Cat: Evil That Men Do” (sc. Kevin Smith). Tu nawet pasuje, ale…


Całość ratuje dodatek. Ekipa, która za niego się wzięła, to ta sama, która stworzyła jakiś czas temu nowe przygody Punishera. Co jednak ważniejsze scenarzysta, Greg Rucka, to człowiek, który na koncie ma całą masę najważniejszych nagród branży i znakomite albumy z Batmanem, Supermanem czy Spider-Manem oraz doskonale znany tak z filmowej adaptacji, jak i listy 100 komiksów wszech czasów – „Whiteout”. I jego scenariusz do wstępu do „Przebudzenia mocy” to kawał niby prostej, ale jakże świtnie pokazanej fabuły. Otwierająca sekwencja walki, święto po zwycięstwie na Endorze, osobiste emocje i mniejszy, niż wszędzie patos.

Także graficznie jest udanie, bo Marco Checchetto to nie jakiś pośledni wyrobnik, a autor znający się na swoim fachu. Jego Spider-Man należy do moich ulubionych ostatnich lat, a SW spod jego ręki wyglądają urzekająco. Niestety przerabianie zdjęć twarzy aktorów na rysunki czasem psuje pełen detali zabaw światłem i cieniem efekt.


Podsumowując jednak całość, sięgnąć jest warto. Po pierwsze dla nazwisk, po drugie dla fajnego wydania w dobrej cenie, po trzecie, bo to w końcu nie najgorszy komiks, łatwo dostępny i mogący stać się początkiem przygody z tym medium.

Komentarze