FACECI W CZERNI LECĄ W KOSMOS
Rick Remender dotychczas dał nam się
poznać, jako twórca raczej poważnych komiksów. Czy to w depresyjnej, mimo optymizmu,
„Głębi”, czy w szalonym „Deadly Class”, czy nawet w stricte rozrywkowych
„Uncanny Avengers” i „Axis” próżno było szukać jakiejś większej dawki humoru.
„Fear Agent” jest inny. To lekka komedia science fiction o typowym twardzielu,
który śmiało odnalazłby się w kinie akcji lat 80. i 90. Miłośnicy szalonych acz
spektakularnych popisów wyobraźni w stylu „Facetów w czerni” i kosmicznych
klimatów podanych, kolokwialnie mówiąc, z jajem i pazurem, będą z tej serii
bardzo zadowoleni.
Heath Huston kiedyś był jednym z
Agentów Strachu, twardzieli broniących Ziemi przed kosmicznymi zagrożeniami.
Teraz z całej ekipy został tylko on, ale daleko mu do dawnej świetności, tak
samo, jak i do trzeźwości. Pije więc, eksterminuje kolejnych kosmitów, zmaga
się z problemami, aż pewnego dnia odkrywa, że obcy, jak przed laty, znów
zagrażają jego planecie. Musi więc odstawić kieliszek i wrócić do akcji, ale
czy będzie miał jakąkolwiek szansę w starciu z przeważającymi siłami wroga?
Czego w tej serii nie ma! Ok, nie ma
oryginalności, ale akurat w tym wypadku wcale jej nie potrzeba. Jest natomiast
wszystko to, czego możecie oczekiwać po komedii SF będącej połączeniem Kina
Nowej Przygody z komiksami superhero. Zaczynając od bohatera, który jest niczym
to skrzyżowanie Jamesa Bonda, Johna McClane’a, agenta J i Hana Solo (między
innymi oczywiście), przez całe bogactwo najróżniejszych, najczęściej zabawnych
niezwykłych stworzeń, po wydarzenia i konkretne sceny pełnymi garściami
czerpane ze skarbnicy gatunku. Inspiracje można by wymieniać długo, ale każdy
najlepiej niech sam zagłębi się w lekturę.
A jest w co, bo nie trzeba oryginalności,
by dzieło było udane. Remender bawi się tym, co wchłonął przez lata, jako
odbiorca fantastyki i komiksu, łączy, miksuje, ale robi to z wyczuciem i
smakiem. Całość jest zabawna, humor przypomina mi ten ze wspomnianych już nie
raz „Facetów w czerni”, ale bywa też krwawo, spektakularnie, niebezpiecznie i
widowiskowo. Lekkość i umowność całości sprawiają, że komiks dosłownie połyka
się na raz, choć pierwszy album z serii jest słusznej grubości – w końcu składa
się na niego dziesięć zeszytów uzupełnionych o szkice.
A co z szatą graficzną? Okładka może
tego nie zwiastuje (to w sumie jedyne, co w całości bym zmienił), ale rzecz
jest narysowana naprawdę dobrze. Tony Moore, tak, ten od „Żywych trupów” i
„Deadpoola”, z pomocą Jerome’a Opeñi, z którym Remender pracował nad
„Wolverine’em” czy „Punisherem” oferują nam lekkość stylu, łączącego realizm z
cartoonowymi naleciałości. Ma to swój urok i jest po prostu miłe dla oka. Przede
wszystkim jednak dobrze oddaje wszystkie aspekty „Fear Agent”.
Komentarze
Prześlij komentarz