TELENOWELA
Z POTWORAMI
Wydanie pierwszego tomu „Oblivion
Song” było dla miłośników komiksu w Polsce sporym wydarzeniem. Może i Kirkman nie
jest szczególnie wybitnym scenarzystą, a jego seria nie wznosi się ponad czystą
rozrywkę, ale wyjątkowość owego albumu tkwiła w czymś zgoła innym. A mianowicie w
fakcie, że po polsku całość otrzymaliśmy szybciej, niż amerykańscy odbiorcy i
gdy oni mogli cieszyć się dopiero premierowym zeszytem, my dostaliśmy tom
zbierający pierwsze sześć numerów, a to wydarzenie bezprecedensowe na naszym
rynku. Z perspektywy kolekcjonera takie dzieło to nie lada gratka, ale
jednocześnie to kawał niezłego komiksu postapo, może nie do końca spełnionego
(czyli jak każde dzieło Kirkmana), ale wartego poznania.
Przed dziesięcioma laty w
tajemniczy sposób centrum Filadelfii przeniosło się do innego wymiaru – miejsca
dziwnego, niebezpiecznego i pełnego istot, jakich nie znamy na Ziemi. W jego
miejsce pojawiła się część owego wymiaru: Otchłani, jak go określono. Ludzie po
tym wydarzeniu wrócili do normalności, ale pamiętają co się stało. Powstał
pomnik ofiar, obchodzone są też rocznice, istnieją muzea, a nawet kręcone są
filmy. Ale mieszkańcy Filadelfii nie zginęli, a przynajmniej nie wszyscy.
Niektórzy z nich wciąż żyją w Otchłani, a kolejne misje ratunkowe, które
przekraczają granice wymiaru, ratują czasem niektórych z nich. Do ludzi
zajmujących się ratowaniem ich należy Nathan, który podjął się tego, by
dowiedzieć się co spotkało jego brata. Ale czy aby na pewno? Teraz, gdy
wszystko się zawaliło, Nathan wyznaje w końcu prawdę o całym wypadku i swoich
prawdziwych motywach podróży. To, co jednak wydaje się końcem, to zaledwie
początek…
Robert Kirkman to taki komiksowy
wyrobnik, jak Jason Aaron. Bierze zgrane motywy i zadowala się ich dobrym
odtworzeniem, z pominięciem dekonstrukcji i poszukiwania tego, czego jeszcze
nikt przed nim nie znalazł. Sukces obu polega na prostej prawdzie, że lubimy
to, co już znamy, Kirkman dodaje od tego telenowelowe zapędy do tworzenia
niekończących się fabuł – co wyraźne staje się w drugiej części „Oblivion
Song”. Jedynka sprawiała wrażenie początku zwartej, zamkniętej opowieści,
dwójka, w której na wszystkie napędzające akcję pytania wyjaśnienia padają już
na samym początku, wkracza na ścieżkę, jaką podążając inne serie scenarzysty.
Ale czy to źle? Fani na pewno nie
mogą narzekać. Zresztą miłośnicy niewymagających komiksów akcji tak samo.
„Oblivion Song” to w końcu niezła fantastyka, trochę czerpiąca z filmów kaiju,
mocno inspirowana filmami o zagrożeniach z różnych wymiarów (są tu wątki, które
mocno kojarzą się zarówno z prozą Stephena Kinga, jak i inspirowanym motywami
jego twórczości serialu „Stranger Things”) i klasyką fantastyki ze złotej ery
tego gatunku. Całkiem udana, ale przedstawiona ze śmiertelną powagą, przez co
gubi część lekkości. Lepiej zabawa motywami SF wyszła twórcom „Paper Girls”,
którzy podeszli do niej z przymrużeniem oka i swobodą. Ale mimo to „Oblivion
Song” to całkiem udana seria, którą czyta się szybko i bez znudzenia. I ma do
zaoferowania całkiem udaną szatę graficzną, podobną do wspomnianych „Paper
Girls”, dość uproszczoną, ale pasującą do całości.
Kto lubi prace Kirkmana, nie
zawiedzie się sięgając po „Pieśń”, ale przeciwników nie przekona ona do
scenarzysty, choć i im dostarczy przyzwoitej rozrywki niewymagającej myślenia.
Bo to po prostu niezła seria środka. Może i nie ma w niej większych ambicji,
ale na tle nowych tytułów z tego nurtu wypada nie najgorzej.
Komentarze
Prześlij komentarz