Kiedy pierwszy raz obejrzałem „Stranger Things” na
Netflixie, zrobił na mnie spore wrażenie, ale jednak mniejsze niż oczekiwałem. Jestem
wielkim wielbicielem kina i popkultury lat 70. i 80. XX wieku, wciąż wracam do tamtych
produkcji i szukam czegoś podobnego we współczesnym kinie. Najczęściej bezskutecznie.
Dlatego też „Stranger Things” nie kupiło mnie tak bardzo, jak oczekiwałem, bo
zabrakło w nim zarówno klimatu tamtych obrazów, jak i szaleństwa. Teraz postanowiłem
odświeżyć serial i w końcu obejrzeć trzeci sezon. I chociaż na tle
rewelacyjnego „American Horror Story: 1984”, serial ten nie wypada tak dobrze,
jakby mógł, wciąż polecam go gorąco uwadze wszystkich miłośników horrorów i fantastyki.
Rok 1983. Grupka chłopców spędza czas na graniu w
gry RPG. Kiedy po kolejnej sesji wracają do domów, rozdzielając się ze sobą,
jeden z nich, Will, znika w tajemniczych okolicznościach. Matka chłopaka wpada
w panikę, policja stara się znaleźć zaginionego, a jego koledzy postanawiają
podjąć się własnego śledztwa. Wkrótce sytuacja komplikuje się coraz bardziej,
kiedy Will zaczyna komunikować się z matką za pomocą… świateł, pojawia się
tajemnicza istota, w okolicy zjawia się pewna dziewczynka z wytatuowanym
numerem 11, a do tego na jaw wychodzi istnienie pewnych eksperymentów
rządowych, które mogą mieć z tym wszystkim związek. Jaka jest jednak prawda? Co
stało się z Willem? I co dzieje się w mieście? Odpowiedzi na te pytania mogą okazać
nie tylko zaskakujące, ale też i śmiertelnie niebezpieczne…
Chociaż „Stranger Things” powstało z inspiracji
filmem „Labirynt” i chęcią ukazania poszukiwania zaginionego dziecka rozpisanego
na osiem, dziewięć odcinków, szybko przerodziło się w swoisty wór, do którego
twórcy zaczęli wrzucać inspiracje dekadą, w której się urodzili – czyli kolorowymi
latami 80. Ostatecznie powstała rzecz, która przypomina skrzyżowanie książek Stephena
Kinga (w pewnym momencie nawet pada nazwisko mistrza horroru), z całą masą dzieł
tamtego okresu. Inspiracje można by wymieniać godzinami: początek to połączenie
„To” i „E.T.”, potem mamy sceny rodem ze „Stań przy mnie” czy „Goonies”, a
wreszcie moment rodem z gier „Silent Hill”. Małe miasteczko, zamknięta społeczność,
codzienne problemy, tajemnicze wydarzenia…
Ogląda się to znakomicie, mnóstwo w tym smaczków do
wyłapywania, czy to w nazwiskach bohaterów, czy konkretnych scenach, świetny
jest też klimat, dobrze zagrali młodzi aktorzy… Problem w tym, że nie czuć, iż
to lata 80. Czasem są tu sceny rodem z tamtego okresu, czasem widać to w samych
bohaterach, ale jest tego mało. Dominuje zwyczajność, brak jest tego nastroju,
niby mrocznego a rozświetlonego, brak balansowania na granicy komedii i
horroru, brak też tych kostiumów czy scenografii. Jak powinien wyglądać serial
inspirowany przedostatnią dekadą dwudziestego wieku pokazali nam twórcy „American
Horror Story: 1984”, gdzie wszystko było dobrane niemal idealnie. Tu tego nie
ma i to trochę boli.
Ale jest dobra zabawa. Jest ciekawa fabuła. Są wszystkie
te smaczki. I udana zagadka. W sam raz dla współczesnych miłośników seriali z fantastyką
i dreszczykiem. Szczególnie, jeśli nie wymagają by realia epoki zostały
uchwycone w dosadny i przekonujący sposób.
Komentarze
Prześlij komentarz