Seria „Vigilante: My Hero Academia Illegals” niemal
dogoniła już japońskie wydanie tomikowe, które w chwili obecnej liczy sobie już
jedenaście części. Szkoda, bo to oznacza, że już wkrótce czas oczekiwania na
kolejne części będzie trzeba dłużej czekać. Jedno jednak jest pewne – zawsze
będzie na co czekać, bo „Vigilante” to poboczny cykl, który o dziwo w niczym
nie ustępuje „Akademii bohaterów” i dostarcza wyśmienitej rozrywki nie tylko
fanom głównego cyklu, ale każdemu kto lubi shouneny i superbohaterskie klimaty.
Pop zaginęła. Co się z nią stało? Gdzie przepadła?
Kto za to odpowiada? Wraz z jej powrotem przybywa tylko pytań, bo nagle okazuje
się, że Popcia wróciła jako… wróg! Co jej się przydarzyło? A może taka jest jej
prawdziwa natura? A nawet jeśli nie, czy możliwe jest, żeby – czego chce nasz
The Crawler – wróciła tamta dziewczyna, którą kiedyś była? Na naszego bohatera
czeka najtrudniejsza próba, jakiej był poddany…
Ta seria miała wszelkie prawo się nie udać. „My
Hero Academia” to rzecz już kultowa, choć przecież wciąż nowość, „Vigilante”
miało być swoistym odcinaniem kuponików od popularności mangi, a na dodatek jej
twórcy w większym jeszcze niż Kohei Horikoshi stopniu zaczęli czerpać z
amerykańskich komiksów superbohaterskich. Szykowała się więc powtórka z
rozrywki, kopia motywów i bohaterów… a powstała wyśmienita rozrywka. Może z
początku nie tak udana – jak pamiętacie, narzekałem trochę na nią (głównie na
mniej złożone, niż w oryginale ilustracje) – ale z tomu na tom coraz lepsza i
coraz bardziej zachwycająca.
I taki jest też tom dziesiąty. Pop wróciła już w
poprzedniej części, teraz jej wątek rozwija się na całego, a że zdarzyłem
bardzo ją polubić, z tym większym napięciem śledziłem akcję. A trzeba przyznać,
że twórcom „Vigilante” udało się stworzyć naprawdę świetne postacie, które mają
ciekawsze charaktery, niż w samym „My Hero”, nawet jeśli w tej serii mamy
więcej lekkości, uproszczeń i humoru. A może właśnie dlatego? Jakakolwiek nie
byłaby odpowiedź, opowieść o Crawlerze, Pop i reszcie bawi, wciąga, emocjonuje
i potrafi rozbawić i poprawić humor.
A rysunki? Owszem, są prostsze, ale mają swój
niesamowity urok, którego nie sposób nie docenić. Wszystko też wydaje się nieco
bardziej mroczne, choć jednocześnie pozostaje lekkie i sympatyczne. Jak cała ta
opowieść. Po lekturze zaś zostaje tylko uczucie niedosytu i ochota na więcej.
Oby więc jedenasty tomik ukazał się jak najszybciej (swoją drogą poszukajcie sobie
jego okładki, czyż nie nastraja optymistycznie? – dla niezorientowanych w
superbohaterskich komiksach powiem, że mamy tu mangową wersję jednej z
najczęściej kopiowanych okładek w historii komiksu, czyli przedostatniego
rozdziału „X-Men: Dark Phoenix”). A póki co cieszmy się z dziesiątej części, bo
jest świetna.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz