Kolejna świetna seria mangowa dobiega właśnie
końca. „The Promised Neverland”, bo o niej mowa, była z nami przez dwadzieścia
tomów (i jedną, całkiem przyjemną light novelę), a teraz wreszcie dobiega
końca. I trzeba przyznać, że był to kawał świetnej rozrywki, którą będę
wspominał z dużym sentymentem. Najlepszej na samym początku, ale do ostatnich stron
trzymającą poziom, który satysfakcjonuje.
Wszystko kończy się tam, gdzie się zaczęło. Emma i
jej towarzysze stawiają czoła Peterowi Ratri w Grace Field House. Czy wygrają? Jaki
los czeka ludzi i demony? Jakie było życzenie Emmy? I co jeszcze czeka na
bohaterów?
Ponieważ to już ostatni tom, warto chyba wrócić do początku
serii i spojrzeć na całość przez pryzmat miniowych wydarzeń i perspektywy
czasu. A zatem „The Promised Neverland” zaczęła się jako świetny horror. Owszem,
oparty na znanych schematach, mocno kojarzący się choćby ze znakomitym cyklem
„Kuro”, który w podobny sposób łączył urok, słodycz i niewinność z grozą, ale
dostarczająca dużo dobrej zabawy. Z każdą chwilą jednak całość zaczęła się
zmieniać w bardziej mroczną, brutalną i dynamiczną opowieść spod szyldu
survival horroru, by ostatecznie stać się wypełnionym akcją dark fantasy z
pogranicza paranormalnej grozy i pozostać już takim do końca. końca, trzeba to
rzec, udanego i godnie wieńczącego świetną serię.
Co sprawia, że „The Promised Neverland" jest
mangą tak dobrą? Jedną z nich na pewno jest klimat, na który składają się mrok,
brutalność, ciągła niepewność i napięcie towarzyszące kolejnym wydarzeniom, połączone
z urokiem, który co prawda najmocniej widoczny był na samym początku cyklu, ale
nigdy nie zniknął całkowicie. Do tego mamy sympatycznych bohaterów, których śmierci
nie chcemy, mnóstwo zaskoczeń, dobrze przemyślaną fabułę, a wreszcie także
intrygujące pytania i zagadki, jakie popychały od początku akcję do przodu. Czy
na wszystkie dostaniemy odpowiedzi, tego Wam nie zdradzę, ale jak już
wspominałem, dwudziesty tomik to godny finał „The Promised Neverland”.
Do tego dochodzi też świetną szatę graficzną. Jak
pisałem wielokrotnie ilustracje są lekkie i urocze, na pierwszy rzut oka nie ma
w nich zbyt wiele mroku, ale potrafią być dosadne i drastyczne, kiedy wymaga
tego fabuła. Postacie zaprojektowane zostały w wyrazisty sposób, do tego
znakomicie wypadają także wszelkie odkształcenia perspektywy, typu "rybie
oko" czy cartoonowa estetyka, ocierająca się momentami o „super deformed”.
Całość ogląda się równie przyjemnie, co czyta, a po lekturze wciąż pozostaje
uczucie niedosytu.
Reasumując, warto. Tak ten tom, jak i całą serię. Jeśli
lubicie horrory, thrillery i szeroko pojmowaną fantastykę, znajdziecie tu coś
dla siebie i nie oderwiecie się od całości, dopóki nie skończycie. A i tak
będzie Wam mało.
Dziękuje wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz