Mike Mignola powraca z nowym albumem! To, co
wydawało się jednorazowym wypadem do świata rodem z klasycznych horrorów i „Nieustraszonych
pogromców wampirów” Polańskiego – czyli album „Pan Higgins wraca do domu” –
właśnie zyskało swój ciąg dalszy. I fani autora, jak i wszyscy miłośnicy grozy
mogą już zacierać ręce, bo chociaż „Nasze potyczki ze złem” to nie drugi
„Hellboy” czy „BBPO”, niemniej wciąż to kawał znakomitego komiksu dla
miłośników lektur z dreszczykiem.
Profesor J. T. Meinhardt i jego asystent pan Knox
powracają by polować na stwory nocy, jak wampiry i wilkołaki. Pomaga im
łowczyni krwiopijców, pani Mary Van Sloan. Ale co czeka na nich tym razem? I
jak sobie poradzą?
Mike Mignola to jeden z tych twórców, którzy od
samego początku robią komiksy, w których nie ma niczego oryginalnego. Bierze na
warsztat pomysły i wątki, które chłonął latami, zbiera je wszystkie, miksuje i
w efekcie serwuje nam jednak coś, co pozostaje oryginalne, urzekające, a często
także zachwycające. Szczególnie, gdy – jak w „Hellboyu” – autor stawia na
tajemnice i posmak obcowania z podaniem historycznym albo – jak w „Hellboyu w
Piekle” – symbolikę i nieoczywistość. Tym bardziej, gdy jednocześnie ilustruje
swoje dzieła, bo jego styl, podpatrzony po części u Jacka Kirby’ego, to
genialna prostota, z której aż wylewa się duszny, mroczny klimat.
„Pan Higgins wraca do domu” i „Nasze potyczki ze
złem” są inne. Fabularnie to opowieści bardzo proste, mocno osadzone w
wiktoriańskiej tradycji horroru, pełne klasycznego zła, czy to w postaci
wampirów, czy wilkołaków, osadzone w tamtejszych realiach, a jednak bawiące się
tym wyrzyskim, nie do końca poważne, choć poważnie podchodzące do atmosfery,
jaką powinni mieć i pełne sentymentu. Nie ma tu skomplikowanej treści, akcja
jest szybka, ale całość ma urok i wielki ładunek uroku. Czyta się to tak, jak
oglądało się wspomnianych „Nieustraszonych pogromców wampirów” Polańskiego czy
„Dracula: Wampiry bez zębów” Brooksa. Jest tu trochę prześmiewczości, jest
satyra, ale też i miłość do takich dzieł.
Jeśli zaś chodzi o grafikę… Cóż, jednych zawiedzie,
innym się spodoba. Komiksu nie rysował Mignola, brak więc tu jego mroku, jest
kanciastych postaci, jego cieniowania, jego operowania światłem, nawet jego Boom!.
Ale nie wiem, czy jego kreska pasowałby do tej opowieści. Owszem, Warwick
Johnson-Cadwell też nie był idealnym wyborem, bo czasem jego grafiki są dziwne,
ale ma swój urok, odpowiednio uzupełnia treść i oferuje całkiem ciekawy klimat.
W skrócie: kolejny dobry album dla miłośników
grozy. Nie wybitny, raczej rozrywkowy, lekki i prosty, ale przyjemny i wart
poznania. Ja bawiłem się dobrze i mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec
podobnych eksperymentów Mignoli.
Komentarze
Prześlij komentarz