Lucky Luke #64: Belle Starr - Xavier Fauche, Morris

KOBIETA NA DZIKIM ZACHODZIE

 

Chwila przerwy i kolejny „Lucky Luke” pojawił się na polskim rynku. Tym razem padło na jeden z albumów kontynuujących spuściznę Gosinnego. I chociaż nie jest to najlepszy z tomów, jakie stworzył jego scenarzysta, Xavier Fauche, to wciąż kawał dobrego komiksu dla całej rodziny, który absolutnie warto jest poznać czy jesteście fanami dzielnego kowboja, czy jeszcze nie zetknęliście się z jego przygodami.

 

Lucky Luke bywał już w najróżniejszych miejscach Dzikiego Zachodu i nie tylko. Teraz jednak trafia do miasteczka, które zaskakuje nawet jego. Szeryf tego miejsca nie zamierza łapać bandytów, sędzia zamiast zamykać, wypuszcza na wolność przestępców, pastor jest dziwnie bogaty, do tego żołnierze kawalerii nie posiadają nawet koni. Co się tu dzieje? Lucky Luke przestaje się temu dziwić, kiedy poznaje kobietę, która rządzi okolicą -– Belle Starr z rancza Younger’s Bend. Co wyniknie z ich spotkania?

 

Seria „Lucky Luke” po odejściu z tego świata René Goscinnego, miała wielu kontynuatorów. Jednym z nich jest Xavier Fauche (którego cenię, chociaż osobiście wolę Laurenta Gerrę z jego bogatymi odniesieniami do kultury popularnej). Najlepsze z nich okazały się „Most na Missisipi”, doskonale odnoszący się do klasyki Goscinnego o tej rzece, stanowiącej jeden z najlepszych albumów serii i „Daltonowie tracą pamięć”. „Belle Starr” jest nieco słabszym tworem, ale nadal trzyma poziom, do jakiego przywykliśmy.

 


Treść, jak zawsze jest prosta, utrzymana w podobnym tonie, poruszająca zbliżona tematykę i skupiająca się na tym, by było zabawnie, ale i pouczająco. Twórcy starają się, by żarty przeplatały się tu z faktami i ciekawostkami, a całość miała dużo do zaoferowania dzieciom i dorosłym. W konsekwencji tych starań powstała fabuła, którą jak zawsze czyta się jednym tchem: pełna żartów, przygód i nieśmiertelnego klimatu charakterystycznego dla Lucky Luke'a. Bo czasy i autorzy się zmieniają, ale seria pozostaje wciąż taka sama. I dobrze, bo nie potrzebuje zmian.

 

Szata graficzna także nie zwodzi. Odpowiedzialny za nią Morris, ojciec całej serii i twórca postaci najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie, jak zwykle pokazał się od znakomitej strony. Czysta, klasyczna, cartoonowa kreska plus prosty, ale świetnie do niej pasujący kolor nieodmiennie robią wrażenie od kilkudziesięciu lat. I nie przestaną, bo takie rzeczy się nie starzeją. I właśnie taka jest moc ponadczasowej klasyki komiksu europejskiego.

 

Niezmiennie, więc polecam. „Lucky Luke” to jedna z tych serii, które – niezależnie od ekipy ją tworzącej – pozostaje warta uwagi. I zawsze będzie.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze