Wydawanie „My Hero Academii” na polskim rynku powoli
zbliża się do momentu, w którym dogoni japońskie wydanie tomikowe. W chwili,
gdy piszę te słowa w Kraju Kwitnącej Wiśni dostępnych jest 30 tomów (plus
piętnaście epizodów jeszcze niezebranych w tej formie, w tym ten, o wiele
mówiącym tytule „Zaczyna się ostatni akt”), więc już niemal jesteśmy na
bieżąco. Ale chociaż za nami już tyle części, manga nadal jest tak samo udana i
wciąż naprawdę znakomicie się ją czyta.
Bohaterowie kontra źli. Wielki atak na szeroką
skalę ma na celu powtrzymanie Frontu Wyzwolenia Nadmocy raz na zawsze. Jak
potoczą się losy tego pojedynku?
„My Hero Academia” to mangowy fenomen. A dokładniej
shounenowy. Ale co się dziwić, ten typ mangi, skierowany do nastoletnich
chłopców, od zawsze słynął z produkowania wszelkiej maści hitów, zaczynając od
„Dragon Balla”, przez „Once Piece”, na „Naruto” skończywszy. „Akademia
bohaterów” dobrze wpisuje się w ten trend, jednocześnie łącząc w sobie
wszystkie obowiązkowe dla gatunku elementy, jak i mnóstwo elementów
zaczerpniętych z amerykańskich komiksów superbohaterkich. Oczywiście, między
innymi.
To, co w tej serii mamy z shounenów, króluje.
Niepozorny, nijaki wręcz nastolatek-wybraniec, przyjaźń, piękne i seksowne
dziewczyny, potężni wrogowie, powolne dojrzewanie do bycia bohaterem, dużo
walk, dużo dynamiki… Jest też humor, lekkość, nieco erotyki, choć
najłagodniejszej z możliwych. Obowiązkowe dla gatunku elementy. Z komiksów
superhero czerpie autor takie rzeczy, jak szkoła dla superbohaterów, pewne
nawiązania czy właśnie sam superbohaterki wątek – w końcu herosi w shounernach
najczęściej bliżsi są mistrzom sztuk walki z kina rodem z Hongkongu, niż
zamaskowanych obrońców sprawiedliwości. Podobnie z resztą, jak solidna porcja
gadania nawet w trakcie walk (kto pamięta „X-Men” z lat 90., wie, o czym
mówię). A i nie brak tu też bardziej ogólno-popkulturowych nawiązań, jak
chociażby nazewnictwa czerpanego z „Gwiezdnych Wojen”.
Czyta się to wszystko bardzo dobrze, chociaż czasem
nadmiar tekstu potrafi przytłoczyć. Wizja Horikoshiego wciąga bowiem, intryguje,
ma też swój urok. I jest znakomicie zilustrowana. Mangacy zawsze dokładają
starań, by komiksy kusiły wyglądem (przy takiej konkurencji, jaka panuje na
rynku, muszą się czymś wyróżniać, a przynajmniej perfekcyjnie zająć się swoją
robotą), ale kreska Horikoshiego, dopracowana i pełna detali naprawdę robi
wrażenie.
Niezmiennie, więc polecam, bo naprawdę świetna
seria. Każdy kolejny tom to porcja dobrej zabawy, a że jednocześnie możemy ciążyć
się także spin-offem „Vigiliante” (równie dobrym, co „My Hero Academia”, zabawa
trwa i trwa. I dobrze.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz