Po serii wznowień klasycznych – i rewelacyjnych –
komików o Smerfach tworzonych przez ich ojca, Peyo, Egmont wraca z kolejnym
albumem kontynuującym serię. Tym razem w nasze ręce trafia komiks „Mama
Smerfetka”, dwudziesta ósma odsłona cyklu, która trzyma poziom, chociaż
tematycznie może wydawać się wtórna. Na pewno jednak każdy fan serii będzie
zadowolony, jeśli sięgnie po ten komiks.
Smerfów są dziesiątki, ona jest jedna. Smerfetka nie
może jednak narzekać na to, jak jest traktowana. Smerfy chcą się jej
przypodobać, ale też i dbają o tą jedyną dziewczynę w wiosce. Nie dają się jej
przemęczać, pomagają jej w pracy, nie pozwalają się narażać, wzdychają do niej,
starają się o jej względy… Ale Smerfetka zaczyna mieć dość swojej roli. Nie chce
prasować, piec czy prać. Nie sądzi, że jest taka krucha, za jaką ją mają, chce
robić to, co reszta Smerfów, ale jak ma to osiągnąć? I tu na scenę wkracza Papa
Smerf, który znajduje dla niej rozwiązanie. Pytanie jednak czy Smerfetka
poradzi sobie w nowej roli? Tym bardziej, że wioska znów jest zagrożona…
W „Smerfach”, jak i w europejskich komiksach środka
w ogóle, nie brakowało nigdy komiksów takich, jak ten. Chęć zdobycia władzy czy
pokazania, na co stać danego bohatera była w serii obecna od dawna. Kwestie
Smerfów płci pięknej też mamy choćby w tytule „Wioska dziewczyn”. A sam
podobnie feministyczny w wydźwięku komiks humorystyczny dla dzieci zrobił
choćby Albert Uderzo w tomie „Asteriks: Róża i miecz”. Nie zmienia to jednak
faktu, że „Mama Smerfetka” to wciąż udany komiks satyryczny dla całej rodziny.
Poza tym najnowszy tom „Smerfów” to po prostu dobra
kontynuacja legendarnej serii. Owszem, jestem fanem komiksów Peyo i nic nie
zastąpi ich poziomu, ale kontynuatorzy cyklu, w tym syn Peyo, Thierry,
postradali się by nie zawieść oczekiwań fanów i udało im się to. Tom
tradycyjnie pełen jest przygód, akcji i humoru. Opowieść zarówno śmieszy, ale
także i uczy czegoś czytelników. Ma też ten swój niezapomniany klimat, za który
kocha się komiksy o małych, niebieskich stworkach. A ten głównie zawdzięczamy
świetnym, niemal nieodróżnialnym od klasyki ilustracjom. Jedynie nieco bardziej
złożony kolor przypomina, że mamy do czynienia ze współczesnym dziełem, ale i
to niemal nie rzuca się w oczy.
Słowem podsumowania, warto. Jak zawsze. Uwielbiałem
„Smerfy” będąc dzieckiem i nic się od tamtej pory nie zmieniło. I chociaż Peyo
odszedł z tego świata, „Smerfy” są z nami tak, jak „Lucky Luke” czy „Asteriks”
po śmierci ich autorów. I tak, jak tamte serie, trzymają satysfakcjonujący
poziom, przypominający nam, że tytuły ten nie przypadkiem zdobyły taką sławę.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz