Jak wszystkie filmy Luhrmana, „Elvis” jest
wystawny. To taki filmowy blichtr, pokaz kostiumów, świateł, kosztowności, ale
całkiem przyjemny. I rzeczowy, należałoby dodać. Ogląda się go całkiem dobrze i
fanom Elvisa i Luhrmana rzecz na pewno przypadnie do gustu.
Elvis Presley. Któż go nie zna. Legenda muzyki,
człowiek, którego pokochały miliony. I upadły gwiazdor, w którego śmierć wielu
wciąż wierzyć po prostu nie chce. Jak wyglądało jego życie? To odkrywamy poprzez
poplątane relacje z jego menedżerem.
Luhrman w całej swojej karierze tak naprawdę urzekł
mnie tylko raz – przy okazji produkcji „Romeo i Julia”, oczywiście, gdzie
pożenił ze sobą klasykę ze współczesnym podejściem i estetyką. Do jego
kolejnych filmów podchodziłem parę razy i nigdy nie przebrnąłem przez nie.
„Wielki Gatsby”, „Moulin Rouge!” czy nawet po części napisana przez wybitnego
australijskiego autora, Richarda Flanagana, nie zdołały mnie kupić. „Elvisa”
obejrzałem do końca, a nawet z przyjemnością, wychodzi więc na to, że to drugi
najlepszy film reżysera.
Ale też i drugi, który naprawdę dobrze się ogląda,
co przy dwu i pół godzinnym metrażu jest sporym osiągnięciem, gdy mowa o tym
reżyserze. Nie jest to film idealny, Elvis celem filmowców był już nieraz w
różnym ujęciu, produkcje znam więc lepsze, niemniej ten Luhrmana urzekł mnie
otoczką. To, co widzimy na ekranie, jest na wskroś oldschoolowy, wystylizowane,
dopieszczone i strona wizualna wypada po prostu znakomicie. Aktorsko też jest
dobrze, bo Elvis wygląda tutaj tak, jak powinien, a film ogólnie od strony
technicznej jest wart uwagi.
Ale to rzecz przede wszystkim dla fanów Elvisa,
jego muzyki i czasów. To też rzecz dla miłośników biografii i szansa na
spojrzenie w głąb blichtru ale i mroku życia jednej z największych gwiazd
muzyki. Przy okazji to kino całkiem epickie, podane z rozmachem. Także jest na
co popatrzeć, ale i jest co posłuchać, jeśli muzykę Elvisa lubicie, bo ten
aspekt też nie pozostał zaniedbany. A wręcz wyeksponowano go najmocniej, jak
się dało.
Powstało z tego przyjemne kino, do chłonięcia
wzorkiem. Wiem, że filmy są właśnie po to, ale istnieją te szczególne
przypadki, gdy rzecz naprawdę mocno na wzrok oddziałuje. I to taka właśnie
produkcja. A ta jej oldschoolowość widoczna w stronie wizualnej stanowi
najmocniejszą stronę obrazu, choć aktorstwo też trzyma poziom.
Komentarze
Prześlij komentarz